Młodzi ludzie nie pamiętają, ale swego czasu młodziutka Australijka (aka Kylie Minogue) podbiła świat śpiewając w kółko:

“Aj szud bi soł Loki,
Loki, Loki, Loki.
Aj szud bi soł Loki in low.”

W oryginale:

“I should be so lucky,
lucky, lucky, lucky
I should be so lucky in love.”

     No i mamy to. Mimo dwukrotnego zgonu w MCU, Loki o twarzy i ciele Toma Hiddlestona nie daje za wygraną. Bóg psot, przyrodni brat Thora, krętacz, kłamca i cwaniak o zniewalającym uśmiechu i niewyczerpanej charyzmie dostał w końcu swój solowy projekt: serial na Disney+.

     Trzecia produkcja Marvela na tę platformę na pewno nie odstaje poziomem od pozostałych. Serial zrealizowano z rozmachem, dowiemy się ciekawych rzeczy i prześledzimy co tak naprawdę dzieje się poza światem, który znamy. Tak tak, dosłownie.

     Wydarzenia bowiem mają miejsce głównie poza czasem, w miejscu gdzie TVA (Time Variance Authority) trzyma pieczę nad “świętą linią czasu” i likwiduje wszelkie odstępstwa mogące tę linię rozdzielić na kolejne rozgałęzienia. A takim przecież jest uciekający przypadkiem Loki z 2012, po tym jak przypadkiem cofający się w czasie Avengersi sprezentowali mu Hipersześcian (znany też jako Tesserakt).

     Dalej opiszę swoje wrażenia więc pojawią się opisy wydarzeń w serialu. Jeśli nie chcesz psuć sobie zabawy, najpierw obejrzyj produkcję. Fanów MCU nie muszę namawiać, wszyscy inni – też mogą. Początek zapowiada najlepszy tytuł z dotychczasowych serii, ale finał… ale o tym za chwilę. W każdym razie szczegóły fabularne istotnie wpływają na moją ocenę.

— dalej czytasz na własną odpowiedzialność —

     Tom Hiddleston jest fantastyczny i w końcu wraca Loki, którego lubię. W filmowym uniwersum nie bardzo wiedzieli co (po “Avengers” i dwóch częściach “Thora”) z nim zrobić więc w “Thor: Ragnarok” robił już za “comic relief” i nawet własny (przyrodni) brat mu to wypomina kiedy jadą windą. Wszyscy się zmieniają, ewoluują i idą do przodu, a on nie.

     No to przygoda z TVA i Strażnikami Czasu zdaje się być idealnym pretekstem, żeby Loki miał pole do popisu, mógł zrozumieć swoje błędy i trochę się zmienić. Dzieje się to podczas dochodzenia, kiedy wierzący w jego “dobre serce” Mobius (genialny Owen Wilson) prosi boga psot o pomoc w złapaniu… samego siebie. Tzn. inną inkarnację Lokiego, która skacze po linii czasu, zabija agentów TVA i kradnie im sprzęt do resetowania rzeczywistości.

     Ściganym, a w zasadzie ściganą, okazuje się Sylvie (rewelacyjna Sophia Di Martino), żeńska wersja Lokiego z innego uniwersum/wymiaru. Jej historia jest ciekawa i przejmująca, a powoli rodząca się relacja między nią, a postacią Hiddlestona wydaje się naturalna i… bardzo na miejscu. W kimże mógł zakochać się przecież skrajny narcyz? W sobie! Co prawda to wersja z innego świata, ale nadal – Loki jest Loki. Genialne posunięcie scenarzystów!

     W “Lokim” znajdziecie też masę humoru. Od niemal slapstickowych wygłupów, przez abstrakcyjne żarty w stylu Monty Pythona, po absurdalne sytuacje i… postaci. Tytułowy bohater pojawia się tu nie tylko w inkarnacji znanej z MCU i jako Sylvie. Natkniemy się na kilka innych (nomen omen) wariantów boga psot, a pewien (wyjątkowo hm… niewysoki) niemal od razu trafił na koszulki, memy i inne miejsca upamiętniające jego skromny, acz znaczący udział.

     Ów związek stanowi bardzo ciekawy punkt wyjścia do kolejnych przygód, a dzięki utalentowanym aktorom nie czuć tu krzty fałszu. Pierwsze pięć epizodów to świetne kino s-f/fantasy/przygodowe. Trochę akcji, trochę ekspozycji, jest jakaś tajemnica, nawet więcej niż jedna, parę interesujących zwrotów akcji i podstawowe pytanie: kto stoi za TVA? Wszystkie wersje Lokiego, Mobius i jeszcze kilka innych osób bardzo chciałyby się dowiedzieć.

     No i dochodzimy do największej wady serialu. Ostatni, szósty odcinek. Bohaterowie wbijają na jamę do Kanga, a ten tłumaczy im (a tak naprawdę nam) przez 90% czasu trwania odcinka o co chodzi. Praktycznie żaden z zawiązanych wcześniej wątków nie doczeka się finału, cała historia Lokiego, Sylwie, Mobiusa i TVA schodzi na dalszy plan. Mamy długi i nudny wykład o multiwersum tak, żeby można było za chwilę wprowadzić do MCU nowe światy i żeby nikt nie czuł się zagubiony.

     Raz, że mi to nie pasuje, bo kompletnie nie zagrało jako zwieńczenie pierwszego sezonu. Dwa, nie podobało mi sie odstawienie nagle całego głównego wątku na boczny tor i trzy: wiecie z jaką gracją zrobiono ostatni odcinek? W trakcie oglądania miałem tylko jedno skojarzenie: “Matrix: Reloaded”, pokój pełen ekranów, Neo stoi, a Architekt siedzi i objaśnia fabułę. Nuda, pokręcone wyjaśnienia i żal serce ściska. Kang, którego poznajemy to nie znany z komiksów agresywny Zdobywca, ale inna wersja. Tylko Jonathan Majors sportretował go tak głupawo i groteskowo, że zabił we mnie budowaną przez 5 odcinków imersję. To był Kang Cwaniak z Bronxu. Żenada.

     Ciężko więc jednoznacznie ocenić pierwszą serię. Pięć odcinków dostałoby ode mnie spokojnie siedem albo nawet osiem oczek, ale cały finałowy epizod psuje wrażenia w niewiarygodny wręcz sposób. Przecież nawet “pomostowe” filmy w MCU, zawierając tu i ówdzie zapowiedzi kolejnych wydarzeń, same w sobie zawsze były zamkniętymi historiami. Nie inaczej było z “WandaVision” i “Falcon i Zimowy Żołnierz”. “Loki” natomiast jest pierwszą produkcją tak bardzo wewnętrznie niespójną, że skończyłem seans wkurzony i rozczarowany. Mimo to i tak polecam. Chociażby dla samej charyzmy Hiddlestona.

Loki, sezon 1
6/10

Linki

Filmweb, IMDb

Comments

comments