Jako, że “Avatar” miał premierę w 2009 roku, podzielę się z wami skrótowo swoją opinią, zanim przejdę do omawiania sequela. Pierwsza część – mówiąc kolokwialnie – zrzucała czapkę z głowy i powodowała opad szczęki, jeśli chodzi o stronę wizualną. To było prawdziwe 3D przez cały seans, żadne tam wstawki. A do tego bogaty, różnorodny świat wymyślony i zbudowany od podstaw. Widać ogromną wyobraźnię twórców i niesamowity wysiłek włożony w stworzenie Pandory. Poza tym fabuła ograna do bólu. Jak słusznie złośliwi zauważyli: Pocahontas w kosmosie. Chyba nie da się lepiej opowiedzieć “Avatara” w trzech słowach. Chciwi ludzie chcą okraść i zniszczyć kolonię, jeden z nich ma się wkupić w łaski tubylców, żeby zrobić rozpoznanie. Poznaje zwyczaje, zakochuje się i staje na czele rebelii przeciwko najeźdźcom.

     Z uwagi na powyższe i mimo upływu 13 lat, widziałem pierwszą odsłonę dokładnie jeden raz, w kinie. W domu po prostu nie było sensu powtarzać seansu. To w końcu historia sztampowa, przewidywalna i doskonale obojętna emocjonalnie, a nawet na największym TV “Avatar” nie robi nawet ćwierci tego wrażenia, które robił w kinie. Po wielu przygodach z produkcją i montażem (James Cameron ma podobno pomysł na 3 czy 4 części i niektóre sceny do kolejnych były kręcone razem z dwójką), a także z powodu pandemii pierwszy sequel dostaliśmy w grudniu 2022 i… inżynier Mamoń byłby zachwycony*.

     Jeśli lubicie/uwielbiacie/kochacie “Avatara”, istnieje spora szansa, że będziecie zachwyceni. Jeśli jednak pierwsza część nie poruszyła czułych strun waszej duszy – sequel ma na to marne szanse. Dostajemy bowiem po prostu jeszcze więcej tego samego. I to dosłownie tego samego. W teorii mamy przecież wygraną wojnę z najeźdźcami, głównego bohatera Jake’a Sully’ego (Sam Worthington) zintegrowanego z autochtonami i sielankę. Z tej sielanki rodzą się trzy niebieskie bobasy i dochodzi adoptowana córka (o niej jeszcze będzie słowo).

     A w praktyce? W praktyce Ziemianie (znów) wracają, Na’vi (znów) są w niebezpieczeństwie i (znów) trzeba stoczyć ostateczną bitwę z chciwymi i zdradzieckimi agresorami. Różnice są, ale kosmetyczne: tym razem na czele korporacji stają ci sami żołnierze, ale już jako awatary Na’vi, a bitwa zamiast na lądzie i w powietrzu, odbędzie się na morzu. I tyle.

     Materiału na trzy godziny na pewno taka fabuła nie zapewni, więc jednym prostym trikiem (inni reżyserzy go nienawidzą?:) Cameron załatwia problem. Sully, żeby nie narażać leśnych Na’vi ucieka do wodnych Na’vi, a że to zupełnie inny świat, dostajemy praktycznie kalkę z “Avatara”. Tym razem zagubiony jest nie tylko Jake, ale cała jego rodzina, więc razem z nimi (znów) przez pierwsze dwie godziny będziemy poznawać zwyczaje, filozofię, zasady i generalnie cały świat wodnych Na’vi.

     Plus jest taki, że znów jest pięknie, kolorowo, różnorodnie i z mocnym ekologicznym przesłaniem. Minus? Nie dość, że jeszcze raz mamy dokładnie to samo co poprzednio to jeszcze (przez ilość bohaterów) mnogość mniej lub bardziej istotnych wątków przytłacza i z czasem… nudzi. Po godzinie byłem w kinie już odrobinę zmęczony, a po dwóch miałem ochotę się pogryźć, żeby tylko coś się działo. Może po prostu magia Pandory nie jest dla mnie? Tak samo jak wątki typu “krnąbrne dziecko vs rodzice”, “posłuszne dziecko vs rodzice”, “pierwsza miłość nastolatka” i tym podobne, tylko na niebiesko.

     Ciekawe elementy fabularne znalazłem dosłownie dwa. Nie będę spojlerował więc napiszę jedynie, że chodzi o postaci najstarszego syna Jake’a, Neteyama i o pewnego chłopaka wychowanego z tubylcami (to Javier “Spider” Socorro). W pierwszej historii podoba mi się odwaga Camerona, a drugiej nieoczywiste rozwiązanie i dorzucenie odrobiny szarości do bardzo czarno-białej baśni.

     O technikaliach nie będę się rozpisywał. Jest tak samo pięknie, jak ostatnio, albo i piękniej. Kto nie obejrzy w kinie ten trąba. Raz, że 3D jest bardzo naturalne i robi ogromne wrażenie, dwa: wszystko jest śliczne, dopracowane w najdrobniejszym szczególe, a wyobraźnia twórców do tworzenia (nomen omen) nieziemskiej fauny i flory budzi mój najwyższy podziw. Nawet jeśli komuś nic innego nie podpasuje w filmie Camerona – nie wierzę, że da się narzekać na warstwę wizualną. Uczta dla oczu.

     Jedna rzecz zaskoczyła mnie in minus. James Cameron to jeden z najlepszych reżyserów w historii kina, jeśli chodzi o kino akcji, mający na koncie obie części “Terminatora”, “Aliens”, “Prawdziwe kłamstwa”. Nawet sceny pod koniec Titanica czy finałowa bitwa w “Avatarze” do dziś imponują tempem i efektownością. Zazwyczaj reżyser pokazuje nam początek kulminacyjnego starcia, potem mamy przebitki między bohaterami, za chwilę znów widzimy ogólny obraz i tak skaczemy od ogółu do szczegółu, i w drugą stronę. Zresztą podobnie zrealizowano sceny akcji w “Titanicu”. Tam raz widzieliśmy co się dzieje ze statkiem, za chwilę przenosiliśmy się do ładowni, po kolejnej chwili statek się przechylał, następnie widz wraz z Rose wracał po Jacka do ładowni, tylko po to, by krótką chwilę później zobaczyć kolejny przechył statku, ewakuację, itd… Jasne? Jak słońce.

     W “Istocie wody” finał wyszedł cokolwiek dziwnie. Mamy wielką bitwę, która przechodzi w kameralne, bezpośrednie starcie głównych bohaterów, po czym… nie wiadomo co się dzieje. Śledzimy losy dzieciaków, Jake’a, Neytiri, ale jakby zupełnie w oderwaniu od pełnego obrazu. Bitwa się zaczęła, ale potem nagle jakby zamiera i “ogół” zupełnie znika z ekranu. Potem na sekundę wraca w formie już nie bitwy, a desperackiej ewakuacji, a później znów znika i już się nie pojawia. Przez to ciężko było mi się rozeznać w sytuacji i skupić, byłem dość mocno zmieszany i nie wiedziałem do końca jakie są losy całego starcia. Dziwne i niespotykane, szczególnie u Camerona.

     Jak już narzekam, to dorzucę jeszcze jedną wadę. W filmie pojawia się Kiri, córka urodzona przez awatar postaci granej w jedynce przez Sigourney Weaver. Jako że ów awatar ledwie dycha i cały seans spędzi w śpiączce, Kiri zostaje adoptowana przez Neytiri i Jake’a. Jest Na’vi, jest nastolatką i mówi głosem… Sigourney Weaver. Nie wiem, czy ktoś jeszcze będzie miał z tym problem, ale jakoś mój mózg nie mógł sobie poradzić z odbiorem niebieskoskórej dziewuszki mówiącej głosem kobiety po siedemdziesiątce…

     Werdykt? U Camerona bez zmian. Tak jak pisałem na wstępie: fani “Avatara” w większości będą zachwyceni, a ci, którym nie podobało się w jedynce nic poza stroną wizualną, raczej nie znajdą tu nic nowego, ciekawego. Film nakręcony sprawnie, poprawnie, o dobre 30 minut za długi (ale widać, że reżyser kocha ten świat i mnóstwo czasu poświęca na rozwijanie go na ekranie), z dwoma ciekawymi wątkami co jest jednak postępem, bo w jedynce takowych nie uświadczyłem. Byłem w kinie, obejrzałem, zapewne nie wrócę, ale nie mam wątpliwości, że na trzecią odsłonę też wybiorę się do kina (najlepiej do IMAXa).

Avatar: Istota wody (Avatar: The Way of Water)
6/10

Linki

Filmweb, IMDb

* jakby ktoś jakimś cudem nie znał: w kultowym filmie “Rejs” Inżynier Mamoń, grany przez Zbigniewa Maklakiewicza, stwierdza: “mnie się podobają te melodie, które już raz słyszałem”.

 

Comments

comments