MCU ma “Czarną Panterę”, polski katolicyzm Czarną Madonnę, wielbiciele kina ambitnego “Czarnego łabędzia”, a fani DC musieli czekać kilkanaście lat na premierę filmu “Black Adam”. W międzyczasie tytułem zainteresował się Dwayne “The Rock” Johnson i na swoich rozłożystych barach postanowił zanieść go do kin, widząc siebie zapewne jako zbawcę kinowego uniwersum DC. Czy słusznie?

     Nie miał nasz charyzmatyczny aktor-ex-wrestler szczęścia, bo Warner Bros. połączyło się z Discovery i zaczęło się to, co korpo-ludki znają najlepiej: reorganizacje, restrukturyzacje, fuzje i cięcia. Niektóre zapewne biznesowo sensowne, inne – być może korzystne ekonomicznie – z boku wyglądają jak strzały w stopę. Z shotguna. Bo jak inaczej nazwać skasowanie gotowego filmu “Batgirl”? Podobno żadne arcydzieło, ale solidna produkcja. I nie ma mowy o odłożeniu na kiedyś. Chodzi o skasowanie projektu, bo ze względów podatkowych zdaje się, najbardziej opłacało się wrzucić go w szufladę “skasowane/nieudane”.

     Mało? Z HBO Max na naszych oczach znikają produkcje… HBO. Dobrze widzicie. Nie mówię o licencjonowanych filmach czy serialach, które skaczą z Netflixa na Prime, z Prime na Rakuten i tak dalej. Mowa o tytułach finansowanych i produkowanych przez “ejdż bi o”. Jak choćby “Westworld”. To trochę jakby Netflix ściągał z oferty “Stranger Things” albo “Wiedźmina”. Znów – podobno to się opłaca finansowo, ale mi się to po prostu nie mieści we łbie (a mam spory, spytajcie redakcję fsgk.pl).

     Pisałem, że The Rock nie miał fartu, bo i do komiksowej dziedziny przyszła rewolucja. Nowym szefem uniwersum DC został James Gunn i wraz z Peterem Safranem będą wyznaczać kierunek dla przyszłych filmów, seriali i animacji. Z jednej strony to uznane nazwiska i efekt może być pozytywny, z drugiej: oznacza to zerwanie z dotychczasową polityką. Już wiadomo, że raczej nie zobaczymy Gal Gadot w roli Wonder Woman, trzecia część została skasowana. Aquaman 2 będzie ostatnim występem Jasona Mamoi w tytułowej roli (o ile nie okaże się, że bardziej się opłaca wyrzucić film do kosza). Zniknięcie Ezry Millera jako Flasha to akurat zaleta, aktor najpierw powinien wrócić do świata zdrowych psychicznie. Na koniec Henry Cavil jako Superman. Filmy były różne, ale do roli pasował mi jak nikt. Z radością usłyszałem o jego powrocie do faceta w rajtuzach, a tu nagle – ledwie miesiąc później – dziękujemy, żegnamy, adios. Szok.

     Tym większy dla Dwayne’a Johnsona, którego podobno zasługą był powrót Cavila. Ex-wrestler próbował jeszcze brudnymi sztuczkami bronić swoich pozycji pokazując na twitterze ile to “Black Adam” nie zarobił na świecie. Okazało się, że korzysta z artykułu napisanego na podstawie danych, które przez znajomych sam podrzucił autorowi. Ostatecznie to raczej pewne: film wyszedł w najlepszym razie na zero, nie uratuje uniwersum w obecnym kształcie, a Johnson raczej nie powróci do roli.

     No dobra, panie recenzent, co tu się dzieje? Czytamy cztery kolejne akapity recenzji, a o filmie ani słowa? Ano tak moi kochani, bo chciałem wam zapewnić interesującą lekturę, a pisząc jedynie o “Black Adam” wydawało mi się to niemożliwe. Produkcja jako żywo przypomina wczesne próby przeniesienia komiksów na wielki ekran. Przed oczami miałem “Daredevilla” z Affleckiem czy “Ghost Ridera” z Cage’em.

     Początek fabuły mamy w formie retrospekcji, ale potem dostaniemy już tylko nudne i ograne dialogi z ekspozycją na poziomie pierwszego “Suicide Squad”. Wszystko wydaje się sztuczne, dorobione do scen akcji na siłę, bez polotu i bez pomysłu. Szkielet historii mógłby się obronić jako ciekawa opowieść bardziej o antybohaterze w typie Deadpoola niż o faktycznym super-bohaterze, ale brakuje wszystkiego. Kiedy Johnson próbuje grać i pokazać wewnętrzny konflikt czy jakieś emocje na wspomnienie o przeżytym dramacie ja mam ciarki żenady na plecach. Dwójka pomocników (niby Ant-man czyli Atom Smasher i niby-Storm czyli Cyclone) jest tu zupełnie po nic. Gdyby wyciąć sceny z ich udziałem dosłownie nikt by nie zauważył. Jedynie Pierce Brosnan jak zwykle wypada rewelacyjnie. Nie traktuje tematu zbyt poważnie, wie w czym gra i bawi się tym lekko tylko szarżując raz na czas.

     W tle jest jeszcze mały chłopiec, który miał być Johnem Connorem dla Black Adama T-800, ale inspiracja jest mało subtelna, a same żarty i nawiązania siermiężne. Sceny akcji są długie, dorzucane pod byle pretekstem, zawierają antyczne slow motion w ilościach przemysłowych (kto jeszcze dziś kręci jak John Woo?) i nie czuć tu ani specjalnie stawki, ani emocji. Dość powiedzieć, że finałowa scena zawiera (a jakże!) promień w niebo, głównym przeciwnikiem jest Szatan z filmu “Pick of destiny”, a głównym zadaniem bohaterów jest… nie dać mu posadzić zadu na pewnym krześle… Lata dziewięćdziesiąte dzwoniły i kazały odłożyć scenariusz tam gdzie jego miejsce.

     Jestem piekielnie rozczarowany, bo nie spodziewałem się, że dziś – przy takiej kasie – ktoś jeszcze wypuści film na takim poziomie. Nie zrozumcie mnie źle. Da się to obejrzeć (co 5 minut zgrzytając zębami). Zastanawiam się tylko po co? Chyba tylko po to, żeby mieć wszystkie produkcje ze świata DC odhaczone. Ewentualnie, żeby zobaczyć Malucha! Tak jest! Wielki i potężny The Rock, a obok niego w 2-3 scenach nasz kochany Fiat 126p. Zółty i zadbany. Bardzo miły akcent. W zasadzie obok efektów specjalnych i Brosnana – największy atut “Black Adama”.

Black Adam
3/10

Linki

Filmweb, IMDb

Comments

comments