Ciężko krytykować film, który wyreżyserował facet o wymownym i swojsko brzmiącym nazwisku. Joe Pytka, bo o nim mowa, albo kocha(ł) Michaela Jordana i był zapamiętałym fanem NBA i koszykówki w ogóle, albo jest jednym z najlepszych reżyserów reklamowych w historii świata.

     Zacznijmy jednak od podstaw. 10 listopada 1996, na ekrany kin wchodzi “Space Jam” czyli “Kosmiczny mecz”. Animowani bohaterowie kreskówek spod znaku Looney Tunes/Zwariowane Melodie (czyli królik Buggs, kaczor Daffy i spółka) muszą zmierzyć się w meczu koszykówki z jakimiś śmiesznymi knypkami z innej planety. Problem powstaje gdy kosmiczne kurduple “pożyczają” talenty od pięciu gwiazd ówczesnej NBA (Charles Barkley, Patrick Ewing, Muggsy Bogues, Larry Johnson i Shawn Bradley – ten ostatni chyba, żeby białym nie było smutno;). Nasi animowani ulubieńcy zwracają się do najlepszego koszykarza w historii dyscypliny o pomoc w wygraniu, bo stawką jest wolność zwariowanej ferajny, a z czasem nawet coś więcej…

     Pisałem, że Pytka (hue hue) jest fanem koszykówki albo świetnym reżyserem reklam bowiem film jest półtoragodzinnym klipem pozwalającym zakochać się w dyscyplinie. Napisy początkowe to zbitka genialnych zagrań Jordana, wstęp do filmu pokazuje, skąd czerpał inspirację, a cała fabuła mimo animowanych milusińskich tak naprawdę kręci się wokół Em-Dżeja.

     Tu pojawia się problem numer jeden. Przy całej sympatii dla sportowca i szacunku dla jego dokonań oraz niekwestionowanej charyzmy – aktorem jest co najwyżej miernym. Jego gestykulacja, miny, sposób wypowiadania kwestii – wszystko jak ze szkolnego przedstawienia w wykonaniu dzieciaków z trzeciej B. A przecież zadanie dostał nawet trudniejsze niż zazwyczaj! Występowanie w scenach z nieistniejącymi postaciami, dokładanymi komputerowo na późniejszym etapie to jedno z trudniejszych aktorskich wyzwań. Co ciekawe, Jordan podczas zdjęć do filmu był czynnym sportowcem i sięgał po kolejne tytuły mistrzowskie (przy okazji polecam ponownie “Ostatni taniec” opisujący m.in. właśnie sezon 1997/98).

     Z drugiej strony muszę przyznać, że animacja nic się nie zestarzała. W tamtych czasach to był kolejny film po “Kto wrobił królika Rogera”, który tak dobrze połączył żywych aktorów i prawdziwe plany zdjęciowe z postaciami stworzonymi na komputerach. Dopiero co zafundowałem sobie seans (można obejrzeć produkcję m.in. na Netfliksie) i “Kosmiczny mecz” niemal 25 lat po premierze wizualnie wygląda bardzo dobrze. Ot, przewaga klasycznej dwuwymiarowej animacji nad CGI (“Mroczne widmo” 3 lata młodsze dziś wygląda jak dworzec w Kutnie i to w nocy).

     Humor – a przecież mamy do czynienia z komedią – jest podany w ilościach przemysłowych, chociaż nie zawsze mamy do czynienia z wysokim poziomem. Kiedy slapstickowe gagi prezentuje na ekranie Buggs z Duffym czy Kojot ze Strusiem Pędziwiatrem, można się uśmiać. Kiedy jednak pojawia się postać Stana Podolaka (Wayne Knight), wzrok ucieka poza ekran. Z zażenowania. Ni to asystent, ni to pomocnik Jordana jest niezdarny, gruby (ha ha, ale śmieszne!), patrzy w swojego idola jak w obrazek i zachowuje się w sposób urągający ludzkiej godności.

     Pozytywów jest jednak więcej! Tu i tam pojawia się Bill Murray, który zawsze jest mnie w stanie rozweselić, choćby tylko swoją niby-zblazowaną miną. Dla fanów basketu sprzed ery Jordana jest prezent w postaci Larry’ego Birda. Postacie animowane i ich wygłupy są ponadczasowe, a “product placement”, mimo nachalności, dziś bardziej budzi nostalgiczne uczucia niż politowanie.

     Na osobne słowa uznania zasługuje muzyka. Kultowe “I believe I can fly” w wykonaniu R. Kelly’ego zna każdy. Na ścieżce dźwiękowej znalazły się takie gwiazdy jak Salt-n-Pepa (nie mylić ze świnką!), Coolio, Seal czy Busta Rhymes. Oprócz piosenek w filmie usłyszymy parę klasycznych, “staroszkolnych” utworów autorstwa Jamesa Newtona Howarda (polecam np. “The Ultimate Game“).

     Ciężko jednoznacznie ocenić “Kosmiczny mecz”. Wielu osobom nie muszę go polecać, bo na świecie z czasem zyskał status kultowego. Moim zdaniem produkcja ma sporo wad, niezbyt lotny scenariusz (da się odczuć, że to praca zbiorowa aż czterech osób), ale też dużo serca dla sportu, który bierze na tapet, a dla fanów Michaela Jordana jest jednym wielkim hołdem złożonym wybitnemu sportowcowi. Dziś dodatkowo “Space Jam” jest pocztówką, żywym wspomnieniem, podróżą w czasie do szalonych, trochę tandetnych, ale bardzo kolorowych lat dziewięćdziesiątych i chociażby za to ma u mnie dodatkowy punkt i stałe miejsce w prywatnej filmotece (i w sercu!).

Kosmiczny mecz (Space Jam)
6/10

Linki

Filmweb, IMDb

PS W sieci przy okazji wydanego w tym roku sequela wybuchła wrzawa z powodu… kształtów Loli, żeńskiego odpowiednika królika Buggsa. Że niby oryginalna była zbyt “ponętna”, a to oznacza uprzedmiotowienie i niepotrzebną “seksualizację” bohaterki. Mnie tam wszystko jedno jakie ma kształty i ubawiłem się setnie, że kogoś to w ogóle obchodzi, ale co innego bawi mnie jeszcze bardziej. Otóż w “Kosmicznym meczu” Lola może i ma podkreśloną wyraźnie kobiecość, ale jest świetną zawodniczką, gra w kosza rewelacyjnie, a każdemu z bohaterów, który próbuje ją uprzedmiotowić hasłem “laleczka” daje po łbie albo pokazuje swoją wyższość na parkiecie. Ktoś chyba nie zrozumiał przekazu…

Comments

comments