Przed wami obiecany (i wyczekiwany) materiał wskazujący na to co mi się w nowych “Gwiezdnych Wojnach” nie podobało. Tekst będzie długi, trochę chaotyczny i mocno spoilerowy. I nim do niego przejdziemy, pozwólcie mi na małe “ogłoszenia parafialne”.

  1. Ostatnie akapity mojej recenzji wzbudziły (poniekąd słuszne) oburzenie w komentarzach. Użyłem pewnego skrótu myślowego i niektórzy odebrali to jako kategoryzowanie widzów na lepszych i gorszych, prawdziwych fanów i “casuali”, etc… Nie o to mi chodziło. Chciałem raczej wskazać, że rozumiem, iż “Ostatni Jedi” mógł się fanom podobać. Bez względu na to ile razy widzieli poprzednie epizody “Gwiezdnych Wojen”. Jeśli kogoś moimi, trochę niezgrabnymi słowami uraziłem – przepraszam.
  2. Poniższy tekst zgodnie z obietnicą traktuje już o konkretnych wątkach, bohaterach i scenach, więc będzie najeżony spojlerami niczym prequele kiepskim CGI!
  3. Zazwyczaj nie piszę tekstów tego rodzaju. Może więc być trochę chaotycznie, bo będziemy skakać z tematu na temat.

Zadzieram kiecę i lecę (wam wpier….ć)!

     Pierwszym co mnie w kontekście “Ostatniego Jedi” zadziwiło było jeszcze przedpremierowe wyznanie Riana Johnsona, że dostał schedę po J.J. Abramsie bez żadnych wskazówek ani gotowego planu na trylogię. Ot, zrobiono “The Force Awakens”, a teraz masz pan, rób coś z tym dalej. Widząc co Disney zrobił z filmami Marvela, nad którymi pieczę trzyma Kevin Feige i które są zaplanowane na 20 lat do przodu, przypuszczałem, że to ściema. Niestety, brak planu na nową trylogię widać, słychać i czuć. “Ostatni Jedi” obśmiewa poprzedni epizod, jest czymś zupełnie innym tonalnie i fabularnie, ale jednocześnie kompletnie niczego nie zmienia w zastanym świecie i kończy się zasadniczo w punkcie wyjścia. Teraz wróci Dżej Dżej i co? Znów powtórka z rozrywki?

Ryan Johnson ma inny stosunek do fanów i świata Star Wars niż można się było spodziewać. Powyżej zupełnie przypadkowa scenka z filmu Kac Vegas.

     Nie mam nic przeciwko eksperymentom w kinie i zawsze będę bronił twórców odważnych. W “Rogue One” nie wszystko wyszło, ale tytuł się broni, bo – jak się okazało – film wojenny też można zmieścić w ramach świata “Star Wars” (czy też na jego obrzeżach). Z “Ostatnim Jedi” jest inaczej. Tu nie ma mowy po prostu o poszerzeniu znanego świata czy próbie spojrzenia z nieco innej perspektywy. Johnson dokonuje dekonstrukcji tego świata, dekonstrukcji tropów i znanych motywów, i robi to w stylu – nie zawaham się rzec – internetowego trolla. Zresztą – jeden czy dwa teksty padające z ust bohaterów są żywcem wyjęte z komentarzy w necie (“Dałeś się pokonać dziewczynie, która pierwszy raz trzymała miecz!”). Ale Johnson idzie jeszcze dalej, próbując unieważnić “Przebudzenie Mocy”. Obejrzyjcie sobie ten film jeszcze raz, a zobaczycie, że “Ostatni Jedi” celowo i z rozmysłem przekreśla fabułę poprzedniego epizodu.

     “Przebudzenie Mocy” mówiło nam m.in., że Snoke to ktoś ważny, tajemnica rodziców Rey wyjaśni jej zdolności, a podanie miecza Lukowi jest ważne i symboliczne. Reżyser epizodu ósmego każdy z tych wątków urywa w sposób drastyczny. Scena kiedy Luke odrzuca miecz za siebie… Ja rozumiem pomysł na tę postać i bardzo mi się on podoba. Ale Luke mówiący “to już nie moja sprawa” i odrzucający ze złością miecz w bok albo oddający go Rey byłby nieporównywalnie lepszy niż to, co nam zafundowano. Bo dostaliśmy scenę jak z parodii “Gwiezdnych Wojen”. Idąc dalej: tajemnica rodziców Rey była głównym punktem zaczepienia dla fanów tej postaci, którzy usprawiedliwiali w ten sposób jej wszechmoc. “Wszystko będzie wyjaśnione, okaże się, na pewno się dowiemy” – to właśnie słyszałem ilekroć podnosiłem fakt, że Rey już na początku filmu jest w pełni uformowaną bohaterką (albo super-bohaterką). No to się nie dowiedzieliśmy. Teraz jej potęga nie ma żadnego uzasadnienia i nagle zmieniono front wyjaśnień: “Moc ją wybrała i już”. Aha. Czyli deus ex midichlorina.

Bomby grawitacyjne zrzucane nad celem. W kosmosie. Seems legit!

     Narzekałem na humor w oryginalnej recenzji, ale to nie jest tak, że żarty mnie nie bawiły. Owszem, były momentami śmieszne, ale po prostu źle dopasowane do tego co się dzieje na ekranie. Ludzie umierają, bitwa się toczy, a tu porg przykleja się do szyby. Ha ha, boki zrywać. O Luku odrzucającym miecz wspominałem. Były też elementy kompletnie nietrafione. Kogoś bawiło jak Poe udawał, że nie słyszy Huxa? Mało, że udawał, konwersację zakończył finezyjnym żartem z cyklu “twoja stara”. No i mieliśmy jeszcze dojenie cyca przez Luke’a… Naprawdę panie Johnson? To jest poziom, do którego równa “The Last Jedi”? W “Star Wars” humor był obecny od zawsze, ale wynikał z charakteru postaci czy relacji między nimi, a nie z zainscenizowanych, slapstickowych gagów.

Finn! Prawie cię zabiję (i siebie przy okazji), żebyś czasem sam się nie zabił, poświęcając życie dla innych. Powstrzymam cię od zrobienia jedynej sensownej rzeczy w tym filmie! P.S. Co prawda znamy się od parunastu godzin, ale kocham cię. Siostrę już opłakałam, było, minęło.

     Taki Snoke to żart sam w sobie i kolejna zmarnowana szansa. Nie musiał być drugim Palpatinem. Ba, miałem nadzieję, że nim nie będzie. Ale też miałem nadzieję, że jakoś się rozwinie, i czegoś ciekawego się o nim dowiemy. Czegokolwiek. I nie, nie przekonuje mnie tekst, że “o Imperatorze w epizodzie V też nic nie wiedziałeś”. Po pierwsze – to była zupełnie nowa historia, która powoli budowała nowe postaci, a Imperator miał się nam w pełnej krasie dopiero pokazać. Po drugie – i tak wiedziałem już więcej niż o Snoke’u. Wiedziałem, że Imperator odegrał rolę w obaleniu Republiki, że korzysta z Mocy i przewiduje przyszłość, że jego władza nie jest nieograniczona, bo musiał opierać się na Senacie, itd… A jak to wygląda w nowej trylogii? Nagle po 30 latach od zniszczenia drugiej Gwiazdy Śmierci pojawił się First Order. Nie wiadomo skąd się wziął, skąd ma środki na budowanie broni potężniejszej niż Imperium, kim jest Snoke i dlaczego go słuchają? Najwyraźniej budowanie świata nie jest nikomu z twórców potrzebne do opowiadania swojej historii. Ciekawe podejście, choć zakładam, że 99% pisarzy i scenarzystów fantastyki miałaby zdanie odmienne. I ja też bym nie pogardził jakąś informacją na temat fundamentów na których ten świat zbudowano. Kto wie, może znając przeszłość Snoke’a byłbym pod jakimś wrażeniem jego śmierci? Bo bez tego cała scena w sali tronowej (będąca mierną kalką tej z “Powrotu Jedi”) jest pozbawiona całego ładunku emocjonalnego. Wiadomo, że Rey nie zginie. Przy okazji i trochę z innej beczki: skoro to właśnie wszechpotężny (???) Snoke połączył Rey i Rena tak, że sobie “skajpowali” przez Kosmos, to jakim cudem w ostatniej scenie znów się widzą? Nie odłączył im komunikatora?

Ten moment kiedy musisz się bardzo skoncentrować na niepuszczeniu wiatrów przy swoim nauczycielu…

     Kylo Ren – przejdźmy już do kolejnych postaci – w tym momencie wypadł poza krąg mojego zainteresowania. Przez długi czas była to najlepsza, najbardziej złożona postać nowej trylogii. Byłem ciekaw gdzie twórcy go zaprowadzą. Po kilku interesujących scenach i pogłębianiu jego wewnętrznego konfliktu, Johnson uznał, że lepiej jednak sprawdzi się w roli groteskowego czarnego charakteru, pokrzykującego i robiącego groźne miny. Szkoda, bo jego wahanie podczas ataku na okręt Lei czy relacje z Rey były jaśniejszymi aspektami “Ostatniego Jedi”.

     A propos Rey, bardzo chciałbym jej kibicować, ale jak? Ona wszystko potrafi, wszystko umie, nikogo nie potrzebuje. W jej historii nie ma żadnego zmagania, żadnej stawki, żadnego napięcia. Gdzie nie poleci, da radę. Musi się szkolić u mistrza Jedi, bo dopiero odkryła moc? No nie, niespecjalnie. Zamieni z nim parę słów, pogada trochę o naturze Mocy i tyle. Może lecieć do Kylo i robić fikołki z mieczem świetlnym. Została najpotężniejszym Jedi w trzy dni. Serio, jeśli nie wierzcie mi na słowo, to policzcie sobie upływ czasu od momentu gdy była na Jakku i myślała, że Moc to legendy i bajki. Łatwo to prześledzić, bo poprzedni film i “Ostatni Jedi” są połączone słynną sceną przekazania miecza. A upływ czasu w trakcie epizodu ósmego znamy z rozmów na temat zapasów paliwa uciekającej floty. I jeśli ktoś stwierdzi, że podobnie było z Lukiem w starej trylogii, to znaczy, że nie oglądał jej dość dokładnie. Historia Luke’a to historia serii porażek, przeplatanych bardzo rzadkimi triumfami. Po miesiącu (albo miesiącach, szacunki się tu różnią) treningów na Dagobah był tak potężny, że w starciu z Vaderem stracił miecz, dłoń i prawie życie. Widz bał się o niego, kibicował mu i miał nadzieję, że karta się w końcu odwróci. A Rey? Nawet od Skywalkera się niczego nie nauczyła. Wręcz przeciwnie, sama twierdzi, że nic nie wie o Mocy i że służy ona głównie do “podnoszenia kamieni”. Luke próbuje jej wyjaśnić, że nie, ale w ostatniej scenie co robi nasza protagonistka? Podnosi kamienie! Czyli jednak to ona miała rację. Znów! Brawo scenariusz!

Hux! Co? Twoja stara miesza bigos łokciem! Hahaha… haha… ha… ale mu powiedziałem!

     Skoro wspomniałem Dagobah, to powiedzmy parę słów o Yodzie. Ucieszyłem się z jego powrotu, a chwilę potem pożałowałem, że wrócił w takiej formie. Nie wiem co reżyser bierze, ale powinien odstawić. Czy Johnson w ogóle widział poprzednie starą trylogię? Yoda jako zwariowany małpiszon pojawia się tylko w “Imperium Kontratakuje” i ma to określony cel: przetestować Luke’a, jego cierpliwość i intencje. Gdy stary mistrz wyjawia swoją tożsamość, kończą się wygłupy i śmieszkowanie. Pojawia się w to miejsce mądry i stoicki mentor. Dlaczego zatem jego występ w “The Last Jedi” to znowu chichoczący Yoda-krejzol? Jest mi to ktoś w stanie wyjaśnić? Na marginesie: od kiedy tzw. “force ghost” może wpływać na rzeczywistość (mam tu na myśli błyskawicę na pstryknięcie)? Jeśli mogą to trochę słabo, że Yoda, Anakin czy Obi nie pomagają naszym bohaterom, tylko sobie gdzieś tam pląsają po dżedajskich Polach Elizejskich.

     Phasma i Hux. Pierwsza wygląda fajnie, ale wprowadzono ją tylko i wyłącznie w celach zarobkowych (miliony monet za zabawki). Już po sieci fruwają żarty, że w Epizodzie IX znów się pojawi i znów zginie. Przydałoby się, żeby zagrał ją Sean Bean. O rudym generale żal w ogóle wspominać. Poprzednio był groteskowy, ale teraz to już jest postać wyjęta z kina niemego, z filmów o Flipie i Flapie albo Charliem Chaplinie. Żenada. Jar Jar Binks zyskał naprawdę groźnego konkurenta.

Oficer Holdo zanim zaciągnęła się do Ruchu Oporu robiła w rozrywce (standardowe: “byłam młoda, potrzebowałam kredytów”). Tu pełen materiał: KLIK!

     Leia i Holdo. To powinna być jedna postać i nazywać się Leia, nie wiem dlaczego to rozbili na dwie kreacje. Gdyby Leia wykonała ten ostatni skok poświęcając życie i rozbijając flotę Najwyższego Porządku… to by było coś. A tak mamy dziwną panią znikąd, z różowymi włosami, która jest takim super-strategiem, że nie dzieli się planami z nikim, nawet ważnymi oficerami. Powoduje tym bunt, głupie zachowanie Poe i zagładę (do tego jeszcze wrócimy) Ruchu Oporu. Gdy umierała mogli do niej krzyknąć “HOLD On!”… Że co? Słaby żart? Nie w porę? Przepraszam, zachowałem się jak “Ostatni Jedi”!

     Sama Organa natomiast wypada świetnie. Carrie Fisher dostała więcej czasu na ekranie, więcej do zagrania i ogląda się to bardzo dobrze. Spokojna, pewna siebie, myśląca strategicznie, ale mająca w sobie jakieś ciepło i taką specyficzną matczyną mieszankę dobroci i surowości. Tylko ta cholerna scena z lataniem. To było tak głupie, że brak mi skali porównawczej. Już nawet nie chodzi o to, że przeżyła w przestrzeni kosmicznej czy, że użyła Mocy, żeby wrócić na statek. Chodzi o sposób w jaki to pokazano. Nie jak walkę o przetrwanie, ale jak spokojny lot a’la Superman, z wyciągniętą rączką, z gracją, z uśmiechem. Część ludzi w kinie parsknęła śmiechem, mnie zamurowało. Nie kojarzę niczego tak słabego, nawet z prequeli. Jeśli to miał być sposób na pośmiertne uhonorowanie Fisher to gorzej po prostu nie mogli tego zrobić…

Rycerze Ren – pamiętacie jeszcze ten motyw? Bo Rian Johnson chyba nie…

     Skywalkera już chwaliłem i przy tym pozostanę. Może sam Hamill (jak twierdzi w wywiadach) inaczej sobie wyobrażał starość swojego bohatera, ale mi się to podobało. Luke zawsze był trochę narwany, trochę arogancki i szybciej robił niż myślał. Jego dziwne zachowanie z Kylo i późniejsze czekanie na śmierć na wygnaniu wyglądają dość naturalnie jako domknięcie tego wątku. Szkoda tylko, że na koniec nie pojawił się jednak we własnej osobie. Ciężar emocjonalny byłby większy, a jedyny powód, dla którego tak to rozwiązali to pretekst, żeby na koniec wrzucić ładną dla oka scenę “połączenia z Mocą” na tle zachodzących dwóch słońc. Znów mam wrażenie, że historia ucierpiała kosztem wizualnych fajerwerków.

     Poe Dameron – człowiek, który z braku lepszych pomysłów skazał na śmierć załogi trzydziestu bombowców, a potem – wywołując bunt – 90% Ruchu Oporu. Bardzo pozytywna postać! Przynajmniej coś się z jego postacią dzieje, przechodzi jakąś zmianę. Chociaż i to można oceniać dwojako. Z jednej strony w scenie z solarkami widać, że nauczył się wycofywać w sytuacji beznadziejnej. Z drugiej przekaz był dosyć jasny: nic nie pytaj, ufaj przełożonym i bądź im ślepo posłuszny. Nie wychylaj się! Tak czy siak dobrze się na niego patrzy, bo Oscar Isaac to kawał aktora i z każdej roli wyciągnie maksimum. A że tu nie dostał wiele…

Zaraz wstanę, odczepię rurki i będzie z nich sikać płyn, a ja będę śmiesznie chodził i się potykał. A w tle wojna, bitwa i giną ludzie. Porg by się uśmiał…

     Czas na ulubieńców publiczności. Rose i Finn. O samym Finnie nie chce mi się wiele pisać, bo po prostu po raz drugi odgrywa swoją historię z “Przebudzenia Mocy”. Zaczyna od tchórzliwej ucieczki, potem rusza na misję i na koniec jest skłonny do poświęcenia. Niestety moment, w którym mógł zostać bohaterem został zaprzepaszczony przez jego nową towarzyszkę – postać wydmuszkę. Rose to jest scenariuszowy koszmar. Pojawia się nagle. W dobę przechodzi od żałoby po dopiero co zmarłej siostrze, do zakochania się w Finnie. I jest zwyczajnie głupia. Najpierw ufa i powierza losy Ruchu Oporu jakiemuś szemranemu typowi poznanemu w więzieniu. Typowi, który niczym Littlefinger z “Gry o Tron” od początku przekonuje, że nie warto mu ufać. W międzyczasie rzuca patetycznymi sucharami o biednych zwierzątkach i poświęceniu, a na koniec daje nam drugą najgłupszą scenę w tym filmie. Finn miał wielką szansę zapaść w pamięć, zrobić coś niesamowitego, odkupić swoją postać. Nie dostał szansy. Rose staranowała jego pojazd. Mogli przy tym oboje zginąć nie pomagając nikomu. Najlepsza jest jednak konkluzja tej sceny: Rose mówi, że nie wygrają zabijając wrogów, ale ratując tych, których kochają. Przecież właśnie prawie zabiła siebie i Finna! A kiedy padają te słowa taran nadal niszczy wielkie drzwi, a ludzie Ruchu Oporu nadal giną! Głupio, głupiej, Rose. Last but not least: gdyby nie kooperacja Rose-Finn-Poe, DJ nie dowiedziałby się jaki plan ma Holdo i być może ewakuacja zakończyłaby się sukcesem. Kto więc odpowiada za masakrę Ruchu Oporu? No właśnie…

     O DJ-u niewiele mogę napisać, bo w filmie pojawia się na krótko i tylko po to, żeby dać nam – w tym jakże oryginalnym filmie – wątek Lando-podobny. Nic poza tym. Zdrada Carlissiana miała pewien ciężar gatunkowy, to był w końcu przyjaciel Hana Solo, mieli wspólną przeszłość. A DJ? Jakiś przypadkowy koleś z lokalnego mamra. Cóż za niespodziewany ruch z jego strony! Zresztą, mało kto chyba chwali wątek z planetą Monte Carlo/Las Vegas, bo to naprawdę żywcem przypomina sceny wycięte raczej z prequeli.

Hand me the keys…I mean the resistance plans you cocksucker! (pozdro dla kumatych 😉

     Johnson częstuje nas wieloma cennymi (w swoim mniemaniu) lekcjami: nie jedz mięsa, zwierzęta to przyjaciele, hazard to zło, męczenie zwierząt i zamykanie ich w klatkach jest niefajne, bogaci zarabiają na wojnie w niemoralny sposób, kobieta zawsze i wszędzie ma rację – i tak dalej, i tak dalej. Nie mam nic przeciw, ale po pierwsze – jest to podane w bardzo łopatologiczny sposób, za grosz subtelności. Po drugie – “Gwiezdne Wojny” to klasyczna baśń w Kosmosie, a nie propagandowa agitka albo “lifestylowy” program. Nie pamiętam, żeby poprzednie części tak nachalnie wkładały w swoje treści tego typu mądrości. Ludzie się jeszcze zżymają na podział ról względem płci. Faceci w “Ostatnim Jedi” to tchórze (Luke, Finn), agresywni narwańcy (Poe, Kylo) albo faszyści (Hux, Snoke). Kobiety za to ratują każdą sytuację i znajdują wyjście z każdej opresji. I nie miałbym nawet z tym wielkiego problemu. Tyle lat w kinie królowali mężczyźni, że jak teraz w jednym filmie rządzą dziewczyny – w to mi graj. Tyle, że wszystkie wątki, w których kobiety odgrywają rolę bohaterską są w tym filmie po prostu bezdennie głupie. A same kobiety nie są nawet potraktowane jak żywe postaci, ale jakieś dziwne wydmuszki.

     Słyszałem już kilka razy, że “Ostatni Jedi” jest przynajmniej oryginalny, że opowiada nową fabułę, tak, jak tego nie robiły inne filmy. To nieprawda. Tak było w przypadku “Rogue One”. Ale “Ostatni Jedi” niemal każdy swój wątek pożycza z poprzednich odsłon. “Oryginalność” polega na tym, że po raz pierwszy wątki te zostały połączone bez ładu i składu. Film zaskakuje, ale tylko tym, że potrafi być momentami szyderczą parodią poprzednich filmów, a w innych sytuacjach całkowicie odrzucić wewnętrzną logikę przedstawionego świata.

Całe życie spędziłam na pustynnym Jakku, widzę wielki spadek, a w dole woda. Co robię? Skaczę na główkę! Oczywiście jak z mocą w TFA, ciało poczuło wodę i scenarzysta wgrał dziewczynie odpowiedniego skilla niczym w Matrixie…

     Czy naprawdę nikt nie miał innego, świeżego pomysłu? Wiele książek z ( teraz już “niekanonicznego”) rozszerzonego uniwersum miało lepsze, bardziej nowatorskie fabuły niż nowa trylogia. To mówi wiele, bo ja akurat nigdy nie przepadałem za “expanded universe”.

     Sto wątków, sto postaci do “obsłużenia na ekranie”, brak sensownej wizji chociażby udającej, że jest spójna z poprzednią częścią. Brak jakiegokolwiek zwieńczenia. Zastanówcie się sami: film zaczyna i kończy się dokładnie w tym samym miejscu. Ubyło trochę ludzi, zasobów i pionków na szachownicy po obu stronach, ale nic poza tym. Tak jak na starcie, tak i na mecie Najwyższy Porządek goni za Ruchem Oporu. W dodatku za jego resztką, bo wszyscy zmieścili się w Sokole Millenium. Iście gwiezdnowojenna skala! Zresztą z napisów na początku filmu dowiedzieliśmy się o “Snoke’s merciless legions”, ale już na ekranie zaserwowano nam mały lokalny konflikt gdzieś na rubieżach. Bo skoro to, co widzimy, to nie są wszystkie siły Najwyższego Porządku, to czemu nie wezwano na pomoc reszty? Po co cały ten pościg, skoro wystarczyło, żeby jakiś dodatkowy niszczyciel wyskoczył z hiperprzestrzeni paręset kilometrów przed całą flotyllą i spuścił bohaterom łomot?

Rian Johnson specjalnie dla zabimokiem.pl: “I have no idea what I’m doing, lol! But it looks cool, doesn’t it?”

     Już za dwa lata Rey będzie jeszcze potężniejsza i stoczy ostateczny pojedynek z kompletnie niestrasznym Kylo Renem. Oczywiście niechybnie wygra i to bez wysiłku. Po co czekać zatem na Epizod IX? Nie wiem. Z czystej, niezdrowej ciekawości? Tylko, żeby zobaczyć jak J.J. Abrams poradzi sobie z własnym materiałem, który ktoś dwa razy przeżuł i przetrawił? Nadzieja w tym, że skoro wykorzystano już tyle ogranych motywów ze świata “Star Wars”, to twórcy pójdą w coś oryginalnego. Ale może jest to nadzieja płonna, a w następnej części zobaczymy nowego Jabbę, nowego Sarlacca, a na dodatek ktoś zostanie zamrożony w karbonicie. Może Rey zbuduje nowy, zielony miecz? Na pewno zobaczymy jakiegoś kozackiego łowcę nagród, kolejną super-broń Najwyższego Porządku (Rozpier… dzielacz Galaktyk!?). Będzie też obowiązkowo partyzancka misja w lesie i Kylo w ostatnich chwilach odkryje w sobie dobro na nowo. Także tego…

P.S. Na koniec najważniejsze pytanie z wszystkich: jakim cudem Rey umiała pływać i nurkować mieszkając całe życie na pustynnym Jakku?

Comments

comments