To może być najkrótsza recenzja, jaką napisałem. Po prostu nie wiem, co mam wam, kochani czytelnicy, powiedzieć. Może tak: jeśli gdzieś tam na zapleczu świata, za plecami społeczeństw trwają pracę nad prawdziwą sztuczną inteligencją, jeśli do jej testowania używa się przemysłu filmowego, to śpieszę donieść, że być może mamy przełom. “Men in Black: International” to prawdopodobnie pierwsza pełnometrażowa produkcja napisana i wyreżyserowana przez AI. Inaczej sobie tego nie potrafię wyjaśnić.

     Sprawa wygląda tak: to na pewno jest film, bez dwóch zdań. Ma scenariusz, dialogi i scenografię. Są w nim efekty. Grają aktorzy, wygłaszają swoje kwestie i coś tam jeszcze robią. A to się biją, a to strzelają, a to próbują żartować. Wszystko (dosłownie: WSZYSTKO) jest jednak tak miałkie, bezjajeczne i nijakie, że tylko jakiś sztuczny byt mógł to z siebie wyrzucić, zakładając sukces. Przecież jest tu trochę zakurzona, ale całkiem dobra marka, znani i uznani aktorzy, a także reżyser – F. Gary Gray – który stworzył energetyczną i jedną z najbardziej kasowych odsłon “Szybkich i wściekłych”.

     O czym to, zapytacie? Ano mamy agenta H (Chris Hemsworth), który mierzy się z samym sobą i z wtyczką w organizacji Facetów w Czerni. Jest silna i niezależna kobieta M (Tessa Thompson), która udowadnia, że do tajnej super-komórki można po prostu dostać się za pomocą nagabywania i stalkingu. Jest wreszcie kolejny “wihajster”, od którego zależy coś tam i chce go ktoś tam, i oczywiście jak to nie wyjdzie, to Ziemię czeka zagłada.

     Zero polotu, zero oryginalności, zero świeżych pomysłów. Brak tempa, nieśmieszne dialogi, żenujące próby rozśmieszenia widza scenami, gdzie bohaterowie uciekają albo walczą. W jakim uniwersum, powiedzcie mi kochani, można mieć w filmie takie petardy jak Hemsworth i Thompson, i sprowadzić ich do poziomu braku chemii i zera charyzmy? Przecież ta para to (obok geniuszu Waititiego) główne powody sukcesu “Ragnarok“! Byli tam fantastyczni, obydwoje! W “MiB:International” są tak zwyczajni i nijacy, że równie dobrze można było zatrudnić Karolaka i Trojanowską. A jeszcze jest tu mały pomocnik z głosem Kumaila Nanjianiego. Zabawny i potrzebny tej historii jak, nie przymierzając, Jar Jar Gwiezdnym Wojnom.

     Nie wiem, czy to najgorszy film, jaki widziałem w tym roku, niestety konkurencja jest duża (na pana patrzę, panie Piekielny), ale na pewno jest w ścisłej czołówce. Nawet z poprzednich produkcji na poziomie dna coś jednak pamiętam, a o “Men in Black:International” zapomniałem 15 minut po seansie. Nawet na potrzeby recenzji musiałem sięgać do notatek i skrótów fabuły w necie, bo bez tego nie mogłem sobie przypomnieć, o czym to w zasadzie było. Wielkie nazwiska, niezła marka, duży potencjał i kompletna katastrofa, porównywalna chyba tylko z “Terminator: Genisys”. Nie wiem, jakie były plany, ale czuję, że ze światem facetów i babeczek w ciemnych garniturach i okularach żegnamy się na długo, jeśli nie bezpowrotnie.

Men in Black: International
1/10

Linki

Filmweb, IMDb

Comments

comments