Christopher Nolan jest jednym z najbardziej znanych i cenionych reżyserów tworzących obecnie. Sam mam mniejszy (Dunkierka) czy większy (Interstellar) problem z jego filmami, które powstały po trzecim Batmanie, ale nawet ja nie będę temu zaprzeczał. Ludzie chodzą do kina nie na konkretną historię, nawet nie dla konkretnych aktorów, chodzą na Nolana – tak jak kiedyś chodziło się na Spielberga czy do dziś chodzi się na Camerona albo Scorsese. Jako zagorzały krytyk ostatnich dokonań Brytyjczyka tym razem nie będę miał przesadnie dużo amunicji. “Oppenheimer” to powrót do formy i jeden z najlepszych obrazów w dorobku reżysera. Może nawet najlepszy.

     J. Robert Oppenheimer jest postacią historyczną, powszechnie znaną i ocenianą niejednoznacznie. Był geniuszem, rozwinął znacząco swoją dziedzinę, założył amerykańską szkołę fizyki teoretycznej, sformułował kilka przełomowych teorii i – to najbardziej znany fakt – szefował zespołowi, który stworzył pierwszą bombę atomową. Na ekranie zobaczymy to wszystko, ale także coś więcej. Poznamy kobiety jego życia i dowiemy się, jaki miały na niego wpływ, poznamy współpracowników, mentorów, konkurentów, ale nawet na chwilę nie stracimy z oczu głównego bohatera. Nolan nie próbuje zmieniać tematu, od początku do końca sercem historii jest Oppenheimer.

     Najbardziej zaskoczyło mnie poczucie niedosytu i wręcz żal, że to już finisz kiedy zobaczyłem na ekranie napisy końcowe. Spokojnie mógłbym śledzić tę historię jeszcze przez kilkadziesiąt minut. A mówimy tu o trzygodzinnym seansie, w którym praktycznie nie ma klasycznie rozumianej akcji, jest za to tona dialogów. Powiedzieć, że “Oppenheimer” jest przegadany to jak nic nie powiedzieć. Rozmowy w gabinetach, w laboratoriach, w plenerze, w bunkrze, w sypialni i w salonie. Czasem na sali przesłuchań specjalnej komisji, ale nadal: rozmowy. Nie nudziłem się nawet przez chwilę, bo Nolan wie, jak operować słowem, jak budować napięcie i jak tworzyć poczucie zagrożenia i zaszczucia, mimo że na ekranie nie widzimy przemocy.

     Z pomocą przychodzi tu obsada, która zwyczajnie nie mogła być lepsza. W tytułowej roli mamy murowanego kandydata do Oscara, Cilliana Murphy’ego, który wykreował fantastyczny i zniuansowany portret neurotycznego, pogubionego geniusza przytłoczonego reakcją świata i własnymi wyrzutami sumienia. Na drugim planie mamy Roberta Downeya Jr. jako Lewsia Straussa w jednej z najlepszych ról w karierze,. Mamy Matta Damona w roli Leslie Grovesa, generała nadzorującego Projekt Manhattan, na szczęście nie jest tak groteskowy jak sugerowały zwiastuny. Na uznanie zasługują także aktorki: Florence Pugh i Emlily Blunt. Mimo że nie mają wiele czasu ekranowego, pokazały dobitnie wpływ swoich postaci na Oppenheimera.

     Długo mógłbym wymieniać kolejne świetne kreacje, bo film jest po prostu nafaszerowany do przesady aktorami i aktorkami z najwyższej półki. Nolan działa na nich bowiem jak na widzów, jak magnes przyciągający tak do kin jak i na plan filmowy. Każdy chce Nolana obejrzeć, każdy chce u niego zagrać choć epizod. Dość powiedzieć, że znajdziemy tu zdobywcę Oscara, Gary’ego Oldmana w roli prezydenta USA, który wypowiada może pięć zdań i jest na ekranie góra trzy minuty.

     Technicznie, audiowizualnie – tradycyjnie już u tego reżysera – nie ma się do czego przyczepić. Poza jednym aspektem, ale o tym za chwilę. Generalnie film wygląda nieziemsko. Twórcy szczycą się, że praktycznie ni używali efektów komputerowych i wszystko co widzimy zostało zbudowane (albo wysadzone) naprawdę. Wierzę, bo ani przez chwilę nie miałem wątpliwości, że to, na co patrzę, istnieje. Oglądałem w dniu premiery, na dość wczesnym seansie i sala kina IMAX była praktycznie pełna. Przypominam: mowa o biografii znanego fizyka, która trwa trzy godziny i składa się praktycznie tylko z dialogów.

     Detal, o którym wspomniałem to montaż dźwięku i mam wrażenie, że to od dawna znak rozpoznawczy produkcji Nolana. Gdyby nie napisy, niektóre dialogi byłoby bardzo ciężko zrozumieć, bo giną pod hałasami tła. Rozumiem, że reżyser może chcieć nam pokazać kolejny etap realizmu: poczujcie się jak bohaterowie, którzy w tych warunkach musieli do siebie krzyczeć, ale widzę w tym przesadę. Kino to jednak pewien umowny obraz rzeczywistości więc nie muszę dostawać wiatrem i porwanymi meblami ogrodowymi w twarz oglądając “Twistera”. Tak samo ważniejsze jest co bohaterowie mówią od tego gdzie się akurat znajdują i jak tam jest głośno.

     Jak już przy wadach jesteśmy, nie obeszło się bez kilku “nolanizmów”. Chodzi konkretnie o dialogi napisane tak, że postaci nie tyle rozmawiają co przerzucają się patetycznymi i trochę czerstwymi hasłami, żeby zakończyć jakże celną ripostą. Różnie można też podejść do chronologii. Nolan opowiada historię skacząc z lat dwudziestych do czterdziestych, żeby za chwilę wrócić do trzydziestych i potem nagle jesteśmy w pięćdziesiątych. Jak ktoś nie zna życiorysu Oppenheimera – może się pogubić. Ja znałem, a i tak momentami byłem pogubiony. Nie tyle nawet próbując zrozumieć które wydarzenia dzieją się kiedy, co próbując złożyć w całość portret psychologiczny bohatera z pozornie chaotycznie rozrzuconych fragmentów. Ma to jednak dobre strony. Raz, że na pewno jeszcze wrócę do filmu i dwa: ta sama historia opowiedziana bez zaburzonej chronologii mogłaby być dużo cięższa do przetrawienia, a tak mamy tu jednak pewną dynamikę.

     Jak już się czepiam totalnych szczegółów, to wrzucę jeszcze jedną obserwację. W ostatniej scenie dwójka bohaterów rozmawia nad stawem. Powierzchnia stawu pokazuje rzęsisty deszcz, a kiedy kamera wraca na twarze bohaterów, ci mają suche płaszcze, dwie krople na kapeluszu, a twarze skąpane są w słońcu. Drobnostka, ale u takiego wariata na punkcie szczegółów jak Nolan – zaskakujące.

     Z zalet dorzuciłbym jeszcze samą bombę atomową, a właściwie jej wątek. Bałem się, że większość opowieści będzie się kręcić wokół tego tematu, a sam tytułowy bohater będzie niejako obok. Na szczęście jest dokładnie odwrotnie i to kolejny plus w porównaniu z ostatnimi produkcjami Nolana. Miałem wrażenie, że od dłuższego czasu bardziej go interesuje spektakl niż bohaterowie. Tutaj na szczęście proporcje są już odpowiednie.

     “Oppenheimer” to kino wybitne, przemyślane i wciągające. Każdy projekt Christophera Nolana wielka i ambitna produkcja, ale nie każdy się udaje. W tym wypadku udało się niemal wszystko i jestem pewien, że przy okazji Oscarów film pojawi się w wielu dyskusjach, a nominacje w wielu kategoriach. Wyszedłem z kina więcej niż zadowolony, z lekkim niedosytem i mając ochotę na powtórne obejrzenie – to chyba wystarczająca rekomendacja, prawda?

Oppenheimer
9/10

Linki

Filmweb, IMDb

Comments

comments