Mulan ma być ładna, troskliwa, staranna i zadbana. Ma się uśmiechać, zabawiać przyszłego męża rozmową i naskakiwać mu jak przystało na dobrą żonę. Niekoniecznie tego chce, niekoniecznie się nadaje, ale tak stanowi tradycja, a przecież dziewczyna nie chce zawieść ojca i okryć hańbą rodziny. Sytuacja zmienia się kiedy barbarzyńcy atakują Chiny, a cesarz powołuje jednego mężczyznę z każdej rodziny. Schorowany, niepełnosprawny tato wojny na pewno nie przeżyje, więc Mulan cichaczem zajmuje jego miejsce. Zadanie? Stać się wojowniczką, nie ujawniać swojej płci, uratować ojca i obronić ojczyznę.

     Klasyczna już animacja z 1998 roku dzięki użytej technologii nadal wygląda dobrze. Bardzo podoba mi się styl animacji, podobny do użytego w “Herkulesie” (jeden z najlepszych i najbardziej niedocenionych tytułów Disneya!). Ponadczasowość poza warstwą wizualną zapewniają też piosenki. Wpadają w ucho, jednocześnie zgrabnie opisują wydarzenia na ekranie. Dobrze brzmią tak w oryginalnej jak i w polskiej wersji językowej.

     Przesłanie filmu też jest uniwersalne, więc aktualne i dziś. Poszukiwanie własnej drogi, występowanie przeciw schematom i zwyczajom nie dla samego buntu, ale dla odnalezienia samego siebie. Poszukiwanie spełnienia w roli innej niż widzą nas inni. Do tego mamy wątek wyjątkowej więzi ojca z córką, poświęcenie się dla sprawy i… o jeden element za dużo. “Mulan” nie potrzebował wątku romantycznego, który pojawia się w filmie dosłownie w dwóch scenach i wydaje się doklejony na siłę. Wręcz psuje odrobinę odbiór, szczególnie pewną sceną na koniec.

     Nie chcę się rozpisywać za długo – kto zna, ten wie, że “Mulan” to nie jest najlepsza produkcja Disneya, ale na pewno też nie najgorsza. Chciałbym jednak poruszyć temat, który przy produkcji wchodzącego do kin “lajw ekszyn rimejku” (czyli nowej wersji z żywymi aktorami) spędzał sen z powiek producentom i decydentom w korporacji o twarzy myszki Miki. Mianowicie: dlaczego animacja, mimo oparcia o klasyczny chiński mit, nie zrobiła furory w Państwie Środka?

     Wystarczy jeden seans, a nawet pierwsze 40 minut, żeby sobie odpowiedzieć na to pytanie. Mężczyźni w chińskiej armii na dzień dobry jawią się jako banda nieokrzesanych, brutalnych idiotów. Są leniwi, obleśni i niezorganizowani. Tradycje dalekiego wschodu są w filmie albo wyśmiane, albo pokazane jako negatywne zjawisko. Wreszcie Mushu – mały smok, który ma pomóc tytułowej bohaterce – jest nieudacznikiem, pajacem, comic reliefem i mówi głosem Eddiego Murphy’ego, czyli brzmi jak ziomal z Brooklynu. Widownia w kraju, w którym smok uważany jest za symbol potęgi, odwagi i witalności, mogła uznać to za element cokolwiek nie na miejscu. Nie pamiętam czy w momencie premiery postać Mushu budziła moje pozytywne uczucia, ale dziś mam do niej stosunek ambiwalentny. Żarty rzadko bywają zabawne, a przez język i akcent mały smok wydaje się jakby wzięty z zupełnie innego filmu.

     Żeby dobitniej wyrazić moje myśli, taki przykład: wyobrażam sobie, że część Włochów mogłaby mieć lekki niesmak patrząc na swoich przodków w filmach o Asterixie i Obelixie. Prawda? A umówmy się, Włosi (czy generalnie szeroko rozumiana kultura zachodnia) mają nieporównywalnie więcej dystansu do siebie i swoich symboli niż narody dalekowschodnie.

     Porażka na rynku chińskim nie dziwi więc wcale, ciekaw jestem bardzo drugiego podejścia z najnowszą produkcją, która właśnie teraz wchodzi na ekrany kin (a w USA jest dostępna w serwisie Disney+). Czy uda się przekonać do Mulan a.d. 2020 widzów w Państwie Środka? Bardzo mnie ciekawi aktorska wersja, bo po raz pierwszy nie wygląda jak przełożenie jeden do jednego animacji na tradycyjny film. Mam nadzieję, że po seansie będę miał same dobre wiadomości.

Mulan (1998)
7/10

Linki

Filmweb, IMDb

Comments

comments