Marveloza, lub jak przestałem się martwić i czekać na kolejne Gwiezdne Wojny
Gwiezdne Wojny (Star Wars)
“Czasami człowiek musi, inaczej się udusi…” śpiewał swego czasu Jerzy Stuhr. Pewna kwestia od mniej więcej dwóch lat tak mnie dusi, dusi i dusi, że ja też muszę… przelać pewną refleksję, pewien żal na klawiaturę. Akurat trafił do sieci ostateczny (jaaaasne, po drodze będzie jeszcze trailer na rynek chiński, japoński i ze trzy telewizyjne) zwiastun epizodu VIII. Pomyślałem, że to świetna okazja, żeby trochę się uzewnętrznić i powspominać, a także – jak prawdziwy Polak – ponarzekać. Będzie to dość osobisty wpis i od razu ostrzegam: mogą pojawić się spojlery z “The Force Awakens” i “Rogue One”.
Maj albo czerwiec 1987 roku. Byliśmy akurat u cioci z wizytą. Sami dorośli i ja więc żebym się nie nudził wrzucili do magnetowidu pierwszego lepszego VHSa z “kosmiczną bajką”. “Nowa nadzieja” – siedziałem cały seans jakby mnie prąd poraził. Nie mogę powiedzieć, że po prostu oglądałem, ja chłonąłem całym sobą. Każdy dialog, każdą scenę, każdą postać. To było niesamowite doświadczenie i przypuszczam, że właśnie ono zaszczepiło we mnie miłość do kina. Dużo później dowiedziałem się o kolejnych dwóch epizodach i było już wiadomo: zakochałem się w Gwiezdnych wojnach. Na zabój.
W międzyczasie pojawiła się masa gier. Niektóre z nich były naprawdę dobre i w udany sposób rozszerzały uniwersum. Że wspomnę tylko o “X-Wing”, “Shadows of the Empire”, “Tie Fighter”, “Dark Forces” i serii “Jedi Knight”, obu częściach “Knights of the Old Republic” czy “X-Wing: Alliance”. Wydano hurtową ilość książek i komiksów tworząc ogromne EU czyli “expanded universe”. To akurat nie moja bajka. Będąc w szpitalu pożyczyłem od kumpla (podobno świetną i kultową) trylogię Thrawna autorstwa Timothy’ego Zahna. Nie przebrnąłem nawet pierwszego tomu. Zwyczajnie mi nie podeszło. Między innymi dlatego, po słynnym ogłoszeniu Disneya, “nie płakałem po EU”.
Po drodze pojawiła się nowa trylogia. Filmy, na które czekał cały świat. Nie muszę chyba pisać jakim rozczarowaniem okazały się kolejne produkcje? Co jedna to większy zawód. No dobra, przesadzam, Atak Klonów jest najsłabszy. Mało tego, jest to jeden z najgorszych, najgorzej nakręconych filmów jakie widziałem w życiu. Wbrew powszechnej opinii, nie uważam, żeby epizod III był wiele lepszy. Dla mnie w tych produkcjach nie gra prawie nic. Nie chcę teraz wchodzić w szczegóły, nie o tym jest ten tekst, ale szczerze polecam kanał na youtube RedLetterMedia. Są tam trzy recenzje Mr. Plinketta, zrobione z jajem, ale genialnie podsumowujące wszystko co złe w prequelach od czysto rzemieślniczej strony filmoróbstwa. To nie są krótkie filmiki, ale naprawdę warto poświęcić im czas. Można się złapać za głowę. Koniec końców Lucasowi udało się wzbudzić we mnie uczucie nienawiści do Nowej Trylogii. To też jakaś sztuka… Zostawmy jednak na chwilę filmy.
Kiedy pierwszy raz, używając pierdząco-piszczącego modemu w laptopie taty, zalogowałem się na IRC (taki protoplasta czatów, slacków itp.) pierwszy kanał na jaki wszedłem to #starwars-pl. I wiecie co? Poznałem tam masę wspaniałych ludzi, których potem spotkałem na zlotach, konwentach i przy innych okazjach. Część okazała się być z redakcji mojego ukochanego Świata Gier Komputerowych, z wieloma osobami z kanału mam kontakt po dziś dzień. Kilka znajomości przerodziło się w przyjaźnie – do tego stopnia, że cały jeden stolik na moim weselu to była ekipa poznana via #starwars-pl.
Wracając do głównego wątku. Przyjaźnie, gry, miłość do kina, nienawiść do pewnych produkcji – Gwiezdne Wojny wzbogaciły i zmieniły moje życie na różne sposoby. Zawsze jednak uważałem, że to filmy są kręgosłupem, rdzeniem tego wszechświata i to wokół tej osi zawsze kręci się wszystko inne. Nie dziwne więc, że ucieszyła mnie wiadomość, że powstaną kolejne. W końcu ktoś popchnie dalej ten świat i być może znów doczekamy się czegoś rewolucyjnego.
Po dwóch produkcjach już wiem, że raczej nic takiego się nie stanie. Disney nie wydał czterech miliardów dolarów, żeby ryzykować, tylko żeby najpierw te pieniądze odzyskać, a potem zarobić więcej. Nie będę tu recenzował “The Force Awakens”, ale był to dla mnie spory zawód. Do tej pory Gwiezdne wojny budziły we mnie skrajne uczucia, albo miłość, albo nienawiść, a “Przebudzenie Mocy” było… ok. Solidna, rzemieślnicza robota. Bezpieczne trzymanie się konwencji, niemal zero oryginalności i ryzyka. Totalna zrzynka z “Nowej Nadziei” z niewielkimi zmianami. Niepokonana, wszystkopotrafiąca Rey, której trudno kibicować, bo niby dlaczego? Przecież nawet jakby wpadła do bagna to się z niego – niczym baron Munchausen – sama wyciągnie za włosy. Zero poczucia zagrożenia, słaba charakterystyka postaci, za to dużo błysków, akcji i wybuchów. Ani jednej sceny, którą bym zapamiętał na dłużej. Nawet w prequelach jest kilka ikonicznych momentów! Ba! “Rogue One” ma sekwencję z Vaderem. A tu? Wszystko było najwyżej “ok”. Tak, wiem, George Lucas czerpał garściami ze starszych filmów, ale jest różnica między zrobieniem czegoś nowego ze znanych elementów, a bezczelnym kopiowaniem niemal jeden do jednego innego filmu.
“Rogue One” podobało mi się bardziej, ale jestem świadom ile ma wad. Jest tu kilka dziur fabularnych. Jyn, która w filmie – odwrotnie niż Rey – głównie… jest. Niemal nic nie robi, nie ma inicjatywy, wszystko się jej przytrafia niezależnie od tego co sama postanowi. Szanuję jednak Garetha Edwardsa za mroczniejszy klimat, za świetnego antagonistę (Krennica), za brak happy endu i klimat, który dużo bardziej kojarzył mi się z tym, co znam z oryginalnej trylogii. Nie tylko dlatego, że rzecz dzieje się przed Nową Nadzieją. Głównie przez wrażenie, że Edwards potraktował widzów serio, a Abrams trochę jak dzieci. Oglądając “Przebudzenie Mocy” cały czas miałem wrażenie, że to przypomina mi coś zupełnie innego niż Star Wars. Coś, co znam pod angielskim wyrażeniem “young adult movies”. Mowa o takich filmach jak seria “Igrzyska śmierci”, “Więzień labiryntu” czy “Niezgodna”.
Jeśli nadal nie wiecie o co mi chodzi, porównajcie sobie czarne charaktery. Generał Hux kontra wspomniany dyrektor Krennic. Pierwszy nie dość, że swoimi minami wygląda jakby parodiował jakiegoś rzeczywistego dyktatora, to jeszcze ma minę wiecznie obrażonego nastolatka. Drugi z wymienionych budzi strach, respekt i ma więcej charyzmy niż wszystkie pozostałe postaci razem wzięte. Zadajcie sobie pytanie: którego z tych dwóch antagonistów można wsadzić do epizodów IV, V czy VI i nie będzie wyglądał jak obce ciało? Przecież Hux byłby najbardziej infantylnym elementem, zaraz po Ewokach…
Stara Trylogia może i była w zamierzeniu dla młodszych widzów, ale oglądam ją dziś i nie czuję, że “wyrosłem”. Nie uważam, że to tylko kwestia sentymentów. Kiedy Tarkin na oczach Lei rozwala w drobny mak Alderaan to naprawdę mi smutno. Nie (tylko) dlatego, że zginęli tam ludzie. Dlatego, że do tego momentu polubiłem postać graną przez Carrie Fisher i przez empatię do niej wiem, że wydarzyła się straszna tragedia. A co nam serwuje “The Force Awakens”? Starkiller strzela czerwonym glutem i rozwala jakieś tam planety, leżące gdzieś tam, będące jakąś tam Nową Republiką, o której nie wiem nic. Co mnie to obchodzi? Dlaczego miałoby mi zależeć?
Tu (wreszcie!) dochodzimy do sedna: kolejne filmy przestały budzić we mnie większe emocje. Nie czekam na “The Last Jedi” bardziej niż na “Thor: Ragnarok”, a na pewno bardziej wyczekiwałem “Blade Runnera 2049”. Obejrzałem przed chwilą zwiastun, który – jak podobno ostrzega sam reżyser epizodu VIII, Rian Johnson* (który najwyraźniej nie miał wpływu na zawartość trailera!) – zdradza dużo. To prawda, na mój gust o wiele za dużo, ale co za różnica? Film jak każdy inny. Wcześniej stroniłbym od wszystkich grafik i zapowiedzi, żeby tylko iść do kina w trybie “tabula rasa”. Bo to przecież moje ukochane Gwiezdne wojny do jasnej cholery! Disney odarł Gwiezdne Wojny z magii, z bycia czymś zupełnie innym niż cała reszta.
Kiedy widzę plany wytwórni na kolejne lata (film w świecie Gwiezdnych Wojen praktycznie raz do roku), kiedy widzę jakość i treść “Przebudzenia Mocy” i “Łotra Jeden”, wiem, że moje ukochane uniwersum dopadła “marveloza”. W ciemno mogę powiedzieć, że “Ostatni Jedi” będzie w najgorszym wypadku solidny. To samo tzw. “Han Solo solo movie”. Potem zapewne dostaniemy niezły Epizod IX. Potem kolejne epizody, albo spin-offy. Boba Fett, Yoda, Jabba i tak dalej, i tak dalej… Oczywiście z całą machiną promocyjną i produkcją zabawek na niespotykaną skalę. Nawet jeśli jakaś postać w całym filmie pojawi się w takim wymiarze czasowym jak w zwiastunie – dostanie swoją plastikową reprezentację (capt. Phasma anyone?).
Tyle chciałem rzec. Nic nie jest w stanie zmienić przeszłości, dlatego zawsze będę kochał Starą Trylogię i wszystko, co jej zawdzięczam. Zawsze będę miał kosę z Lucasem i jego tragicznymi prequelami. Nie wiem czy jeszcze kiedykolwiek coś nowego ze świata Gwiezdnych Wojen wzbudzi we mnie emocje inne niż te, które budzi dobry film Marvela czy dowolny inny tytuł, na który czekam. Jedynie gdzieś w środku, głęboko, tli się we mnie małe światełko nadziei, że może jednak? Może ktoś, coś, kiedyś… Jakiś James Gunn, Edgar Wright albo Denis Villeneuve z pełną wolnością na planie? Światełko to jednak z każdym nowym filmem, z każdym pomysłem typu czarny BB-8 czy porgi tli się coraz słabiej i słabiej…
* – jeszcze tego samego dnia Rian Johnson wycofał się ze swoich słów i zachęcał do obejrzenia zwiastuna. Albo nagle coś mu się odmieniło, albo odpowiednia osoba z Disneya zadzwoniła (Catelyn Kennedy?) i w kilku męskich słowach powiedziała reżyserowi co sądzi o jego słowach, podważających starania działu promocji. Stawiam na to drugie.