Wiarę twórców/producentów/dystrybutorów w swój produkt najlepiej pokazują materiały promocyjne. Kilka fabularnych zakrętów pokazano już w zwiastunie, marketing był raczej szeptany, a Gary Oldman widnieje na plakacie w centralnym miejscu razem z Gerardem Butlerem. Jakby był co najmniej stroną w pojedynku. Nic z tych rzeczy. Postać Gary’ego jest trzecioplanowa, nie wnosi wiele do historii i ma pomijalną rolę. Zadziwiające marnotrawstwo (nomen omen) starego, dobrego Oldmana. Czy taki brak wiary we własną produkcję miał solidne podstawy?

     No cóż… prochu to tu na pewno nikt nie próbował wymyślić. “Ocean ognia” jest nostalgiczną podróżą reżysera, Donovana Marsha, w świat swoich młodzieńczych lat. Okresu zdominowanego najwyraźniej przez “Karmazynowy przypływ”, “Polowanie na Czerwony Październik”, ale też “Komando Foki”, trylogię “Rambo” czy “Komando”. Rzecz jasna każdy z tych filmów jest o klasę (lub więcej) lepszy, ale z każdego można tu znaleźć jakiś pierwiastek.

     W Rosji dochodzi do puczu, Minister Obrony chce przejąć władzę i wywołać trzecią wojnę światową. Porywa i więzi prezydenta swojego kraju, zamykając go w bazie marynarki wojennej. Cały plan jest bardzo dobry i na pewno się uda, o ile nie pojawią się ci cholerni kowboje. Na lądzie i morzu będą próbowali uratować sytuację, zachować się godnie i pozostać w zgodzie ze swoim sumieniem. A najlepszy wśród nich to Glass. Joe Glass.

     Niech was nie zmyli kruche nazwisko. To facet z krwi i kości, a właściwie ze stali i tytanu. Pod jego spojrzeniem topnieją lodowce, pękają zapięcia w stanikach, a niedźwiedzie proszą o litość i cichaczem zmykają do swoich gawr. Joe jest kapitanem okrętu podwodnego, ale nie chodził do szkoły dla kapitanów! O nie! On wywodzi się z dołów, z załogi. Zaczynał od pucowania torped i nasłuchiwania dźwięków sonaru. Potrafi rzutem oka na dziurę w kadłubie precyzyjnie ocenić zniszczenia albowiem puszczał z kolegami petardy w dzieciństwie i wie jak to kurna działa! Mało? Co powiecie na fakt, że w wolnych chwilach poluje z łukiem? I nie odda strzału w jelenia, jeśli zobaczy, że jest częścią rodziny? Wulkan testosteronu i ideał męskości, ale ma gołębie serce! Nawet oryginalny tytuł – “Hunter Killer” – jest tak męski, że bardziej męski byłby chyba tylko Brutal Punisher, albo inny Wyginacz Blachy. Nie da się bardziej groteskowo!

     Dobra, wracając na chwilę na ziemię. Wiem, że w tego typu produkcjach przerysowane postaci muszą być, ale są pewne granice. Joe jest tak przerysowany, że kiedy marszczy czoło w zamyśleniu, albo wyjeżdża z kolejną przemową, która jest bardziej nadęta i patetyczna niż wszelkie polityczne deklaracje i przemowy, to ręce opadają. Jeszcze, żeby reżyser puścił czasem oko i podrzucił jakieś, nie wiem, “yippee ki-yay”, żeby spuścić trochę ciśnienia… Nic z tych rzeczy. To poważny film o poważnym kryzysie! Najbardziej podobało mi się gwałtowne zanurzenie, podczas którego wszyscy z męskimi i groźnymi minami robią synchronicznie numer z pochylaniem się znany z teledysku “Smooth criminal”. Nikt się nie łapie elementów wyposażenia czy rur wystających z pokładu, wszyscy stoją dzielnie z założonymi rękami i pochylamy się na sygnał. Ubaw po pachy.

     Na pochwałę zasługują efekty specjalne. Pojedynki podwodne, nawodne czy unikanie torped – ewidentnie był na to spory budżet i ktoś zrobił dobrą robotę. Łyżką dziegciu jest jednak fakt, że pod koniec pieniędzy najwyraźniej zabrakło, bo w finale pewien wybuch wygląda jak praca zaliczeniowa studenta na grafikę 3D, a kilka statycznych (!!!) ujęć ma tak paskudne i sztuczne krajobrazy, że słów brakuje. Chociaż wszystkie efekty do tego momentu są dużo lepsze niż się spodziewałem. Akcja też jest w miarę wartka. Zaczyna się leniwie, ale potem co rusz coś się dzieje i na nudę nie można narzekać. Jak się przymknie oko na powódź testosteronu, głupotki typowe dla tego typu kina i na patos, można się całkiem dobrze bawić. Ba, nawet mnie raz fabuła zaskoczyła niespodziewanym zwrotem, a to już sztuka. Gdyby Marsha nie prowadził historii, skacząc bez przerwy po kilku wątkach/miejscach, to byłoby jeszcze lepiej.

     Dużo narzekam, ale nie męczyłem się jak na niektórych produkcjach próbujących udawać staro-szkolne kino akcji. Na pewno bawiłem się lepiej niż na “Londyn w ogniu”, porównywalnie z “Olimp w ogniu”, jeśli już trzymać się tytułów z udziałem Gerarda Butlera. Dlatego jeśli macie trochę wolnego czasu i nie przeszkadza wam brak logiki i przesadny patos to polecam do kotleta w nudne niedzielne popołudnie. W najgorszym wypadku ubawi was przynajmniej tradycyjne amerykańskie podejście: Rosjanie z amerykanami rozmawiają po rosyjsku, ale między sobą już tylko po angielsku, za to z silnym rosyjskim akcentem!

P.S. “Ocean ognia” to także ostatnia rola Michaela Nyqvista, aktor zmarł w 2017 roku na raka. Wielka szkoda, bardzo lubiłem jego kreacje w “Johnie Wicku”, “Europa Report” czy “Mission: Impossible – Ghost Protocol”, ale na zawsze zapamiętam go za idealne odegranie Mikaela Blomkvista w szwedzkiej ekranizacji “Millenium”. Wizja Daniela Craiga z “Dziewczyny z tatuażem” nie nadaje się nawet do porównania.

Ocean ognia (Hunter Killer)
5/10

Linki

Filmweb, IMDb

Comments

comments