Pierwsza recenzja w 2017 roku więc muszą pojawić się życzenia. Wszystkiego dobrego życzę każdemu, kto czyta ten tekst (i wszystkim innym też), niech wasze marzenia się spełniają, niech kolejny rok przyniesie więcej dobrych niż złych rzeczy. A te złe, jak już się pojawiają, niech będą mimo wszystko wzbogaceniem waszej duszy. Aha, i na sam koniec: życzę sobie i Wam więcej takich filmów jak Swiss Army man. Nie będę narzekał na idiotyczne tłumaczenie, jakby nie mogli zostawić oryginalnego tytułu… Nieważne. Bo właśnie (prawie) skończyłem wymieniać wady tego filmu. Wszystko inne jest… nie umiem znaleźć słowa. To po prostu trzeba obejrzeć.

     Hank (Paul Dano) jest rozbitkiem na bezludnej wyspie. Nie widząc nadziei na ratunek postanawia popełnić samobójstwo. W ostatniej chwili zauważa, że ocean wyrzucił na brzeg ciało (Daniel Radcliffe). Trup jak to trup, nabrzmiały, blady i… pierdzący gazami powstałymi w wyniku rozkładu. Niedoszły samobójca wsiada na grzbiet nieżywego kompana i używając tychże gazów robi z niego skuter, którym zamierza wrócić do domu. Porąbane? To jest zaledwie początek, kilka pierwszych minut. Potem jest tylko dziwniej, smutniej, weselej i bardziej hm… pierdząco.

     Bez zbędnej przesady: Swiss army man to najoryginalniejszy film bieżącej dekady, a być może dwudziestego pierwszego wieku. Jednocześnie przekazuje masę ciekawych obserwacji na temat świata używając… no kurczę… używając zwłok, które pierdzą. Podróż Hanka i Manny’ego (tak się nazywa denat, jak się potem dowiaduje widz) okraszona jest masą trafnych i gorzkich refleksji na temat życia jednostki w społeczeństwie. Jest coś o akceptacji w szerszym gronie i akceptacji samego siebie, jest sporo o miłości, o poszukiwaniu jej, o cierpieniu w samotności, o przyjaźni, o tym jak łatwo pewne rzeczy się mówi, a jak trudno robi. Jak bardzo w “wolnym” społeczeństwie jesteśmy zniewoleni przez standardy, normy i wszelkiego rodzaju dobre obyczaje. Pierd w filmie urasta do naprawdę poważnego symbolu czegoś, co trzymamy w sobie (miłość, poczucie winy, cierpienie) bojąc się wyrzucić to z siebie przy innych, w obawie przed reakcją świata, przed opuszczeniem gardy wobec ludzi, na których nam zależy, ale którzy mają największe możliwości, żeby nas skrzywdzić.

     Mógłbym tak rozpisać się jeszcze bardziej, ale nie widzę w tym większego sensu. Myślę, że każdy odbierze ten film trochę inaczej, każdy znajdzie coś dla siebie. Dlatego w tym miejscu pokłonię się bardzo nisko Paulowi Dano i Danielowi Radcliffowi. Pierwszy z nich kolejny raz udowadnia, że ma ambicje na bycie w światowej czołówce, drugi, uwalniając się trochę od piętna Harry’ego Pottera zagrał najlepszą rolę w swojej dotychczasowej karierze. Zagrać przekonywająco denata, w którym nie widziałem dziwacznej wersji małego czarodzieja – ręce same składają się do braw.

     Nie można przyczepić się do wizualnej wersji filmu. Każda scena wydaje się być przemyślana, okraszona odpowiednią scenografią mającą znaczenie dla poruszanego przez bohaterów w danym momencie tematu. Zdjęcia momentami są nadzwyczajnie piękne, a muzyka jest tak samo pokręcona i oryginalna jak cały film. Przyczepiłbym się jedynie do finału historii, który jest zbyt chaotyczny i wprowadza niepotrzebne zamieszanie. Poza tym – pierwszorzędna robota.

     Podczas seansu miałem skojarzenia z Dniem świra. Wiele scen bawi do łez, ale ogólny wydźwięk produkcji wydaje mi się dość gorzki i smutny. Smutne są też opisy z projekcji w Cannes czy na Sundance Film Fesival. Ludzie wychodzili z kina oburzeni formą. A forma jest tu tylko odjechanym i bardzo groteskowym nośnikiem całkiem sensownych treści. Najwyraźniej dla ludzi srających bursztynem bąk jako metafora to za dużo dla błękitnej krwi wysublimowanego krytyka. Przesadzam, ale nie zdziwiłbym się, jakby część z tych, co wyszli piała wcześniej z zachwytu nad gadającym lisem w Antychryście von Triera.

     Jedno jest pewne. Kimkolwiek jesteś, MUSISZ obejrzeć ten film. Jest niepodobny do żadnego innego, jest niepoprawny, jest ciekawy, jest niesamowity, jest cholernie oryginalny i nawet jeśli cię obrzydzi, nawet jeśli nie wytrwasz do końca, po prostu musisz spróbować. Reżyserski, pełnometrażowy debiut Dana Kwana i Daniela Scheinerta to pozycją, której nie wypada nie znać.

P.S. Tytuł wpisu, jak i recenzję dedykuję mojemu najlepszemu przyjacielowi, który jest czasem moim powiernikiem, czasem sumieniem, a czasem po prostu pierdziochem. Moim osobistym Mannym. Dzięki Amigo!

Comments

comments