Niedawno nadrobiłem “Króla wyjętego spod prawa” i nie byłbym tak łaskawy jak Voo w swojej recenzji. Dałbym naciągane sześć, może nawet pięć, bo nie podobała mi się narracja z Robertem The Bruce ciskanym po całej Szkocji jak szmaciana lalka. Odjąłem więc w wyszukiwarce “wyjęty spod prawa” i ostał mi się jeno “Król”. Także produkcja sfinansowana przez Netflixa, a z tymi jest jak z chodzeniem po polu minowym. Na każdy bezpieczny krok trzy inne mogą ci wysadzić w powietrze mózg.

     Reżyser David Michôd wraz z Joelem Edgertonem wzięli na warsztat klasykę. Szekspirowski “Henryk V”, czyli konflikt ojca z synem, niechciane dziedzictwo, brudne zakulisowe gry dworzan, biskupów i urzędników oraz smród, bród i wszechobecna śmierć. Witamy w XV-wiecznej Anglii.

     Młody książę Hal (Timothée Chalamet), gardzący swoim ojcem, Henrykiem IV (Ben Mendelsohn) zainteresowany jest trzema tematami: alkoholem, imprezami i seksem. Z racji urodzenia wszystkiego ma pod dostatkiem i bez żalu przyjmuje ojcowską decyzję o pozbawieniu go prawa do korony. Nie wszystko – jak to w życiu – idzie jednak zgodnie z planem i Hal musi zasiąść na tronie. Musi także zjednoczyć kraj, zakończyć wewnętrzne spory i dać odpór prowokacjom Francji. Jak wcielić się w nową rolę? Jak odciąć się od znienawidzonej polityki szalonego ojca, zostawiając jednocześnie większość jego doradców? Przed tytułowym królem staje wyzwanie, jakiego się nie spodziewał i które wcześniej aktywnie odrzucał.

     Zacznę od obsady, bo tak Netflix jak i David Michôd zaimponowali mi doborem aktorów. Pierwsze skrzypce gra elita nowego pokolenia: wspomniany Chalamet, ale też Thomasin McKenzie, Robert Pattinson czy Dean-Charles Chapman (“1917”, ale też… Tommen z “Gry o Tron”). Młodzież wspomagają tak solidne nazwiska jak Joel Edgerton, Sean Harris czy również wspomniany wcześniej Mendelsohn. Każda z kreacji ma w sobie coś oryginalnego, złożonego i daje się zapamiętać.

     Jeśli miałbym kogoś szczególnie wyróżnić, byłby to na pewno Edgerton za rolę Falstaffa. Złożony charakter, bogata historia widoczna tak w słowach, jak i wypisana na twarzy aktora. Do tego świetne komentarze kontrujące poszczególnych dworzan, ale też samego króla. Podobał mi się też Chalamet. Jego przemiana z bawidamka i hulaki w monarchę rozumiejącego ciężar swoich decyzji jest wiarygodna, zbudowana z całej masy gestów i emocji.

     Jedyny kamyczek, jaki chciałbym dorzucić do ogródka, to Robert Pattinson. Aktor, którego uwielbiam, tutaj jest… świetny jak zawsze, ale nie podoba mi się konstrukcja jego postaci. Arogancki i prostacki książę Delfin niespecjalnie mi pasował do w miarę realistycznej reszty. Był zbyt przerysowany. Nie wiem, czy to wybór aktora, czy wskazówki reżysera, ale akurat postać Pattinsona burzyła moje poczucie imersji. Brakowało mi tylko złowrogiego podkręcania wąsa i gromkiego śmiechu przed obwieszczeniem planów zdobycia świata.

     Na osobne słowa uznania zasługuje realizacja. Kostiumy, plenery, rekwizyty. Ciężko znaleźć informacje na temat budżetu, bo Netflix nie chwali się takimi detalami, ale jeśli miałbym zgadywać, obstawiałbym ponad 100 milionów dolarów. Już w “Królu wyjętym spod prawa” widać było, że przywiązanie do szczegółów stanowi istotny element produkcji. W “Królu” odniosłem wrażenie, że dostajemy pod tym względem jeszcze lepszy produkt.

     Podobnie ma się sprawa ze zdjęciami. Kontrast między młodym, niewysokim i chuderlawym królem a wielkimi salami na zamku, pełnymi niekoniecznie życzliwych ludzi, robi wrażenie, szczególnie podczas koronacji. Sam świat podany jest dość naturalistycznie. Błoto, bród, zimne wnętrza i głównie niezbyt ładne gęby, rzucające nieprzyjemne spojrzenia spode łba. Na każdym kroku czuć niepewność i strach, nie wiadomo komu ufać i skąd może nadlecieć zdradziecki bełt. Spory budżet widać też podczas bitwy pod Azincourt. Kilkoma sztuczkami co prawda oszukuje się tu widza, jeśli chodzi o skalę starcia, ale kiedy już widzimy bitewny kocioł – wygląda naprawdę imponująco.

     Jeśli macie ochotę na dobrze zrealizowaną klasykę z odrobiną autorskiego sznytu – polecam “Króla”. Film jest dość długi, ale dopiero po seansie spojrzałem na zegarek, bo tempo snucia opowieści jest idealne i ani przez chwilę nie ma tu nudy czy niepotrzebnych scen. A jeśli chodzi o bezpośrednie starcie historycznych produkcji Netflixa, powiem tylko: umarł “Król” (wyjęty spod prawa), niech żyje “Król”.

Król (The King)
8/10

Linki

Filmweb, IMDb

Comments

comments