Grupka nieznajomych zostaje rzucona przez los do noclegowni na odludziu. Spędzą, skazani na siebie, przynajmniej jedną dobę we wspomnianym przybytku. Niewiele czasu mija i zaczynają dziać się podejrzane rzeczy. Kto jest kim? Kto na kogo dybie? Dlaczego nikt nie mówi prawdy?

     Brzmi jak tarantinowska “Nienawistna ósemka”? Zgadza się, ale tym razem chodzi o tytuł o trzy lata młodszy, spod ręki Drew Goddarda (tak scenariusz, jak i reżyseria). Rzecz dzieje się w 1969 roku, w motelu El Royale położonym na granicy dwóch stanów. Dosłownie. Wielka czerwona linia przebiega przez cały teren hotelu. Mamy część położoną w Nevadzie i część kalifornijską (pokoje droższe o dolara, prestiż!).

     Mamy też bohaterów: księdza Daniela Flynna (Jeff Bridges), wokalistkę Darlene Sweet (Cynthia Erivo), zbuntowaną Emily Summerspring (Dakota Johnson) w obłędnym aucie (Mercury Cougar z 1969 – cudo!), aroganckiego i nachalnego Seymoura Sullivana, sprzedawcę odkurzaczy (Jon Hamm) oraz barmana/recepcjonistę Milesa Mellera (Lewis Pullman). Każdy ma inny cel wizyty w El Royale, każdy ma jakąś tajemnicę i nikt nikomu nie chce powiedzieć prawdy. Zaczyna się więc gra pozorów, która prowadzi do serii niefortunnych zdarzeń, a w finale do eskalacji przemocy w iście tarantinowskim stylu…

…czy aby na pewno? Zaiste, dziwnie ogląda się film Goddarda. Z jednej strony odkrywanie kolejnych tajemnic daje satysfakcję i pobudza ciekawość na zasadzie “wow, ciekawe co będzie dalej”, z drugiej: czegoś tu ewidentnie zabrakło. Jest niby wielopoziomowa intryga, mamy serię retrospekcji pokazującą kto jest tak naprawdę kim. W pewnym momencie jednak w El Royale zaczyna się… cóż… źle dziać. I nie chodzi mi o bohaterów, a o scenariusz.

     Goddard nie dąży do żadnej konkluzji, nie wyciąga żadnego wniosku. Prezentuje kolejnych bohaterów, snuje powoli opowieść o wydarzeniach w tytułowym motelu, ale zatraca się w formie, zapominając o treści. Przez to ponad dwie godziny nie dłużyły mi się w ogóle, ale jednocześnie poza rolą Chrisa Hemswortha nie zapamiętam na dłużej żadnego innego elementu. Żadnej z kreacji. Są niezłe dialogi, ale brakuje im ognia, czegoś ekstra. Są sceny przemocy, ale nie są ani przestylizowane, ani oryginalne, ani zbyt naturalistyczne. Tak, znów porównuję do Quentina, ale nie mogę od tego uciec, przez cały seans miałem wrażenie, że oglądam tytuł nakręcony przez fana Tarantino, który chciałby być jak on, ale brakuje mu talentu i tego “czegoś” co odróżnia filmy niezłe od wielkich.

     Gdyby się zastanowić i przeanalizować, “Źle się dzieje w El Royale” ma wszystko co trzeba. Genialną muzykę z końca lat sześćdziesiątych, rewelacyjną i oryginalną miejscówkę (motel wygląda dość egzotycznie, a przy okazji skrywa kilka interesujących tajemnic), kolejne wydarzenia odkrywają coraz więcej ciekawych informacji, a bohaterowie to prawdziwa galeria osobliwości. A jednak całość nie stanowi niczego więcej niż w miarę interesującej pozycji opartej na ogranym schemacie.

     Chwaliłem już Thora (lub jak kto woli Chrisa Hemswortha), ale powtórzę się: zaskakująca kreacja, kompletnie nie w jego dotychczasowym stylu. Stawiam dolary przeciw orzechom, że kreację zainspirowała osoba niesławnego szefa kultu, Charlesa Mansona. Charyzmatyczny, uwodzicielski, niebezpieczny. Tylko znów: wszystko to na nic, bo na koniec nic z tego nie wynika.

     Ciężko z czystym sercem polecić “Źle się dzieje w El Royale”, ale też ciężko mi odradzić seans. Ponad dwie godziny, podczas których bawiłem się całkiem nieźle. Jeśli interesuje was kino w stylu Tarantino tylko w wersji “light”, możecie spokojnie zaryzykować. Nie powinniście się zawieść.

Źle się dzieje w El Royale (Bad times at the El Royale)
6/10

Linki

Filmweb, IMDb

Comments

comments