Miłe złego początki…
Czlowiek-rakieta (The Rocketeer)
Wstęp do filmu jest zaskakujący. Pilot oblatywacz w eksperymentalnym samolocie, lata trzydzieste XX wieku, nastrój przygody i świetna muzyka Jamesa Hornera. Zapachniało mi klimatem znanym z Indiany Jonesa. Szkoda, że im dalej w las, tym więcej drewna, głównie aktorskiego.
Cliff Secord to narwaniec, pilot, miłośnik wszystkiego co lata. Wraz z przyjacielem i konstruktorem – Peevym – szykują maszynę na krajowe zawody. Wszystko się jednak komplikuje. Samolot zostaje zniszczony, a bohaterowie wchodzą w posiadanie rakietowego plecaka, który jest celem FBI, mafii i nazistowskich szpiegów.
Początkowy zachwyt szybko ustępuje pola znużeniu. Postacie są przerysowane w komiksowy sposób ale w ogóle nieciekawe. Mniej więcej w połowie seansu dopadła mnie nuda i rozważałem zaprzestanie oglądania. Alan Arkin czy John Locke z Losta (miło go było zobaczyć) dają radę, ale Jennifer Connely już niespecjalnie. Najgorzej wypada jednak tytułowy człowiek-rakieta. Billy Campbell jako Cliff Secord prezentuje tu warsztat aktorski na poziomie Tomasza Karolaka w komedii romantycznej. Sprawdził by się w polskim serialu. Może taki był zamiar? Wszystko lekko tandetne i tekturowe? Skąd w takim razie naprawdę niezły Timothy Dalton w roli czarnego charakteru? Kontrast jest aż za duży.
Nie spodziewałem się wiele po produkcji z 1991 roku, w dodatku z takim tytułem. Początek narobił nadziei, a potem reszta filmu brutalnie dała mi piąchą w nos. Szkoda. Potencjał był. Jak ktoś lubi groteskowy i przerysowany klimat – o (nomen omen) niebo lepiej przypomnieć sobie Sky captain z Judem Law.