Gwiezdne Wojny: Epizod VII: Nowa Nadzieja: The Rimejk
Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy (Star Wars: The Force Awakens)
Naprawdę chciałem, żeby było pięknie. Bardzo chciałem! Nie oglądałem wszystkich zwiastunów, nie czytałem spojlerów ani teorii. Nawet w recenzje zaraz po premierze zajrzałem tylko na sekundę. I co? I kij Ci w oko Dżej Dżeju Abramsie. To, że w filmie czuć moc, klimat SW i jest na pewno lepszy niż badziewie Epizodów 1-3 to jeszcze nic nie znaczy. Przeskoczyć poprzeczkę leżącą na ziemi to nie sztuka. Miała być nowa jakość, nowa przygoda, nowe przeżycie, a jest współczesne kino akcji/s-f, zmontowane w tempie dziesięciu dynamicznych sekwencji na sekundę gdzie trzeba szybko pokazać kolejne fajerwerki, żeby widz nie doszedł do wniosku, że to wszystko jest trochę bez sensu. Czego jednak nie wybaczę reżyserowi i Disneyowi nigdy? Okłamania ludzi. Nowy numer epizodu i podtytuł to kłamstwo. To nie jest Przebudzenie mocy. To bezczelny remake Nowej nadziei z niewielką liczbą odchyleń. Ech…
Jestem nabuzowany i nie będę się szczypał. Dalsza część zawiera przemysłowe ilości spojlerów!!!
Zacznę od pozytywów. Czuć w tym filmie Moc i to od pierwszych minut. Kadry stylizowane na starą trylogię, dekoracje, efekty specjalne oparte nie tylko o CGI, świetne lokalizacje i klimatyczne kadry. To wszystko tu jest i naprawdę ma się wrażenie, że to prawdziwe Gwiezdne Wojny, a nie jakieś suche, wyprane z emocji klipy wideo (pozdro George!). Pod tym względem jest dobrze. Szturmowcy strzelają (i trafiają – miła odmiana!), miecze świetlne robią “wziuuuum”, a bitwy TIE Fighterów z X-Wingami przyprawiają o pozytywny zawrót głowy. Były momenty kiedy miałem ciarki na plecach.
To chyba najzabawniejsza odsłona sagi. Zabawnych sytuacji, niezłych puent i żartów sytuacyjnych jest sporo, większość bardzo dobrze umiejscowiona i stanowi dobrą przeciwwagę dla kilku ciężkich i mrocznych scen. Czasem tylko dowcip pojawia się zbyt szybko i trochę niweluje szok, umniejsza wagę ważnego wydarzenia.
Aktorzy są niesamowici. Daisy Ridley i John Boyega to godni następcy wielkich nazwisk sagi. Jest między nimi chemia, świetnie się uzupełniają i często kradną całe show. Wcale nie gorszy jest Adam Driver w roli najnowszego czarnego (szarego?) charakteru? Carrie Fisher pokazano godnie. Luke wygląda rewelacyjnie. Najlepiej wypadł jednak Harrison Ford. Bałem się, że będzie parodią samego siebie jak w czwartym Indiana Jonesie. Nic z tych rzeczy. Stary, trochę zgorzkniały szmugler wrócił i trzyma się świetnie. Jedyny poważny minus to Domhnall Gleeson, ale o nim później.
Na osoby akapit zasługuje wątek Kylo Rena. Wszyscy spodziewali się Vadera 2.0, a dostaliśmy coś z zupełnie innej beczki. Kylo to Anakin Skywalker zrobiony dobrze. Młody gościu, syn pary wielkich bohaterów. Niezdrowo zafascynowany dziadkiem po odkryciu w sobie mocy postanawia iść ścieżką po ciemnej stronie mocy. Młodzieńczy bunt poszedł za daleko. Pod maską nie ma bezdusznego poranionego osobnika powiązanego z maszyną do podtrzymywania życia. Jest żywy człowiek z całą gamą emocji, których nie potrafi do końca kontrolować. Strach, ból i jeszcze jasna strona mocy, która też potrafi kusić (mistrzowskie to było!). Mimo, że w połowie filmu wiedziałem już gdzie ta historia zmierza, i tak scena ostatecznego (?) przejścia na ciemną stronę mocy zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Na pewno trafi do panteonu najlepszych momentów w sadze. Jeśli taki bohater ma odejść to albo w stronę zachodzącego słońca na koniec (Powrót Jedi) albo w taki sposób jak Han. Poetycko i ściskając wszystkich żalem za gardło.
No, to tyle jeśli chodzi o pozytywy. Niestety, im dłużej myślę o tym co zobaczyłem, tym bardziej mi smutno. Nawet nie wiem od czego zacząć wyliczankę… Przede wszystkim film jest przeładowany akcją. Praktycznie wcale nie zwalnia i po pewnym czasie męczy. Obecnie panuje moda na rozciąganie historii w celach zarobkowych (Hobbit, ostatnie części Harry’ego Pottera czy Igrzysk śmierci), a Przebudzenie mocy przesadza w drugą stronę. Mam wrażenie, że spokojnie można było pokazać tę historię wolniej, w spokojniejszym tempie. Tak, żeby podbudowa i kulminacja kilku scen robiła większe wrażenie. Kylo Ren jest synem Hana i Lei? Wow, ale nume… a nie, nie ma czasu, bo już lecimy z koksem na inną planetę. Dzieje się! Han Solo zginął? Co za sce… a nie, bo przecież bitwa i w ogóle się wszyscy “szczelajo”. Ledwie poznajemy bohaterów, a już są przyjaciółmi. Już ich tyle łączy. Tak bardzo się o siebie troszczą. Już się stracili z oczu. Już tęsknią. A nie, już się ratują! Kiedy to się wszystko stało? I tak przez całe dwie godziny. Jak patrzenie w kalejdoskop, który kręci się jak bęben w pralce ani na chwilę nie zastygając w jednej pozycji.
Scenariusz woła o pomstę do nieba. Na gotowca z Nowej Nadziei naniesiono trochę poprawek i udajemy coś nowego. Znów droid (jeden zamiast dwóch), znów ma tajne plany (tym razem mapa do Luke’a), znów pustynna planeta (Jakku zamiast Tatooine), znów opuszcza planetę w Sokole Millenium. Jest też trzecia Gwiazda Śmierci i też zostaje zniszczona. Recycling, recycling, recycling. Postmodernizm level expert. Czym innym jest ukłon w stronę fanów, a czym innym żerowanie na nostalgii. Na tym drugim ostatnimi czasy przejechało się wiele tytułów.
Smutno mi jeszcze bardziej kiedy przypominam sobie ten cały First Order. Rany jakie to było słabe! O ile Kylo Ren jakoś do mnie trafił o tyle generał Hux to jakieś gigantyczne nieporozumienie. First Order – organizacja powstała na gruzach imperium – najwyraźniej kadry wysokiego szczebla rekrutuje w okolicznych liceach. Tak niecharyzmatycznego, niedojrzałego i karykaturalnego przywódcy nie widziałem dawno, w żadnym filmie. Czekałem aż zacznie tupać nóżką. Ba, miałem wrażenie, że w każdej scenie z jego udziałem słyszałem ciche, żałosne westchnienia Moffa Tarkina. Hux to parodia. Cały ten Frist Order to parodia. W ogóle nie dowiedziałem się za wiele o sytuacji politycznej. Zniszczono jakieś planety z flotą (statki typu Mon Calamari na powierzchni?), ale kij wie kto, co i gdzie. Stolica republiki? Coruscant? Domyśl się widzu. A, byłbym zapomniał. Jest nowy Palpatine. Nazywa się Smark i wpadł gościnnie prosto z planu Władcy Pierścieni. Jest tak straszny i przerażający, że musi sobie coś (ciekawe co?) rekompensować hologramem wielkości małego budynku. Kapitan Phasmę wymyślono chyba tylko, żeby sprzedać parę zabawek/książek/komiksów. Jej rola w filmie to jakiś żart w stosunku do ilości materiałów, w których się pojawiała. Tak samo Poe Dameron. Mógłby się nazywać “losowy pilot X-Winga nr 3” i mniej więcej tak samo bym go zapamiętał. Znów to samo – za dużo postaci upchniętych w zbyt krótkim filmie.
Najbardziej smutno mi jednak z powodu podtytułu. Przebudzenie mocy jest dosłowne i przybiera taką formę, że nie wiedziałem w kinie czy się śmiać czy płakać. Rey odkrywa w sobie moc w rewelacyjny sposób – udaje jej się siłą woli zablokować “dostęp” do swojej pamięci. To co się dzieje potem woła jednak o pomstę do nieba. Dziewucha, która kilka(naście?) godzin wcześniej uważała Jedi za legendę sama wpada na jedi mind trick i jest w stanie go odpalić w trzeciej próbie. To samo w walce z Kylo Renem. Umiała władać długim kijem więc równie dobrze radzi sobie z mieczem świetlnym. Halabardnicy znani byli z tego, że przy pierwszym kontakcie ze szpadą pokazywali mistrzostwo fechtunku. To chyba największy merytoryczny babol w filmie. Jak w Matrixie. Ray zamyka oczy, czuje moc i nagle wczytują jej się do głowy te wszystkie moce i umiejętności. Chociaż jeśli sprzątacz kibli/początkujący szturmowiec jest w stanie świetnie wywijać mieczem świetlnym to czemu nie Ray nie może wczytywać sobie skilla z mocy? Zanim ktokolwiek napisze mi, że to Moc i w ogóle – od razu mówię – to żadne wyjaśnienie. Jak tak się będziemy bawić to od razu odpowiem: jak moc to taki wytrych to i midichlorianów nie wolno kwestionować. Brak słów, po prostu brak słów…
J.J. Abrams zrobił niezły film w klimacie Gwiezdnych Wojen. Miejscami czuć Moc, ale poza tym to tylko sprawnie i pięknie nakręcone kino akcji science-fiction, bez magii, która do dziś siedzi w sercach fanów oryginalnej trylogii. Niepopełnienie takich kardynalnych błędów jak Lucas to za mało, zabrakło odwagi do czegoś więcej. Szkoda, po stokroć szkoda. Mam nadzieję, że epizod ósmy spróbuje to naprawić. Tymczasem z wielkim bólem rezygnuję z planowanych (przed seansem) kolejnych wyjść do kina na The Force Awakens. Jak najdzie mnie ochota na obejrzenie Nowej nadziei to odpalę DVD zamiast oglądać niezbyt udany remake na wielkim ekranie.
P.S. Jeśli ktoś kiedyś tam widział, podobały mu się, ale poprzestał na obejrzeniu raz, generalnie zależy mu/jej na rozrywce i ma w nosie niuanse/logikę świata przedstawionego to może do mojej oceny doliczyć spokojnie 2-3 punkty. Ba, nie zdziwię się jak niektórzy uznają tą część za najlepsze Star Warsy dotychczas.