Kres formuły Uncharted
Uncharted 4: Kres Złodzieja (Uncharted 4: A Thief’s End)
Na początek trochę historii, żeby było jasne jak traktuję całą serię od Naughty Dog. Uncharted to pierwsza gra kupiona na PS3 i zakochałem się w niej od początku do końca. Dwójka przyszła chwilę później i wywołała podobne uczucia. Trójka mnie zawiodła, bo historia nie porwała, a cut scenek było więcej niż grania… aż przyszedł czas na czwórkę. Napaliłem się jak Charlie Sheen na działkę, kupiłem w dniu premiery, załadowałem do napędu, ściągnąłem 5 GB patcha (o tempora, o mores) i… czar prysł.
Nie od razu, o nie. Wstęp mnie zaciekawił, ucieszyłem się na widok Nathana Drake’a – współczesnego odpowiednika Indiany Jonesa. Ucieszyłem się na widok Eleny, Sully’ego, a dodatkowo dostałem niezłe zawiązanie akcji i kolejny skarb do zdobycia. Pomogą nam w tym znany z trailerów Sam, i starzy znajomi: Elena i Victor Sullivan. Przeszkadzać będą szalony i bezlitosny Rafe i Nadine z tabunem najemników z firmy Shoreline. Zaczęło się nieźle, ale potem… potem było tylko gorzej. Od razu napiszę jedno – nie wiem gdzie tkwi problem. Może być tak, że gra nie jest taka dobra jak wszyscy się zachwycają, a może być tak, że to ja się zestarzałem jako gracz i co innego mnie dzisiaj bawi. Bo tu, odwrotnie niż w trójce, chętnie oglądałem przerywniki filmowe, a gameplay mnie nużył kompletnie.
Na początek jednak główna zaleta – nic na konsolach nie wyglądało jeszcze tak pięknie. Bohaterowie, krajobrazy, lokacje, mimika twarzy – klękajcie narody. W tej kategorii to jest “growe” dzieło sztuki i nie dziwię się, że dorzucili “photo mode”. Można się gapić na grę nie robiąc nic. Albo jeździć jeepem po Madagaskarze tylko po to, żeby sprawdzić gdzie się da wjechać. Fantastyczna oprawa i jeden z pierwszych tytułów gdzie naprawdę czuć moc PS4. Przejścia z gry do filmiku i z powrotem są dosłownie niezauważalne. Rewelacja. Z zalet wspomniałbym jeszcze o samej fabule. Mimo kilku idiotycznych momentów typu deus ex machina – podobało mi się. Aczkolwiek szału nie ma. Czwarty raz to samo tylko ciut mniej ciekawie. Zabrakło twórcom odwagi, żeby pchnąć naszych bohaterów w poważniejsze rejony.
Reszta to bardzo słaby gameplay. Bardzo słaby. Zagadki są tak trudne jak wypełnienie dowolnego sortera dla dzieci do lat 3. Proste, niewymagające, banalne. Walka zrealizowana jest nieźle, ale po raz kolejny (wcześniej mniej mi to przeszkadzało) zabijamy po prostu tabuny wrogów. Grając na Crushing pucharek za 1000 trupów wpadł mi w okolicy 19 rozdziału. Nie ma to specjalnie uzasadnienia fabularnego, ale jakoś trzeba zapełnić czas między scenami z fabułą. Źli pojawiają się znikąd, tabunami. Tam gdzie docierają równo z nami lub zaraz przed mają już rozstawione stanowiska ogniowe. Generalnie są wszędzie gdzie potrzeba. Czasem nawet spawnują się dosłownie za plecami bohatera na poziomie trudności Crushing. W poprzednich częściach bywało trudno, ale gra nigdy nie oszukiwała. O rzucaniu przez wrogów granatów tak, ze spadają na krawędź, na której wiszę i gdzie fizycznie nie daliby rady nic wrzucić nawet nie wspominam. Podoba mi się za to fakt, że wiele starć można przejść cichaczem, ale znów – jeśli towarzyszy nam jakiś sojusznik to wygląda to groteskowo. Ja się czaję jak rasowy lew na ofiarę, a Sam czy Sully skaczą wokół bez ładu i składu przed oczami wrogów. Ba! Czasem wchodzą z nimi w kolizję! Oczywiście wraży żołnierze udają Raya Charlesa i zgodnie ignorują moich kumpli. Imersja poziom zero.
Druga składowa gry to wspinaczka i docieranie wszędzie tam, gdzie żaden poszukiwacz przygód wcześniej nie dotarł. Żaden poza tysiącem żołdaków od Shoreline oczywiście. No więc wspinamy się. Bardzo emocjonujące zajęcie. Polega na wciskaniu w kółko przycisku X i… to tyle. Nie ma specjalnie gdzie się zabić. Trzeba się mocno postarać. To nawet nie jest proste, to jest prostackie. Raz na czas użyjemy liny a’la Batman/Spider-man (nie wiadomo jak ona wraca do właściciela po udanej akcji), ale to tyle. Naciśnij X, żeby przejść dalej. Niewiele bardziej wyrafinowane niż typowe QTE. Raz na piętnaście minut wspinaczki jakaś skała się oberwie i Nate spadnie piętro niżej, żeby zwiększyć liczbę naciskanych Xów, ale dramatyzmu w tym zero. Wiadomo przecież, że nic mu nie będzie. Trzecie takie wydarzenie z kolei spowodowało u mnie ziewanie. Chyba ani razu przez całą grę nie czułem, że bohaterowie są czymkolwiek zagrożeni. Nuda panie, nuda. Nie widziałem też ani jednej lokalizacji (poza ładnymi widokami) tak zapamiętywalnej jak chociażby słynna łódź podwodna w dżungli amazońskiej.
Multiplayera jeszcze nie ograłem dość dobrze, ale wygląda fajnie. Gra jest dynamiczna i zachęca do współpracy, ale jednocześnie nie jest to szybka naparzanka w stylu starych, klasycznych FPSów. Ludzie bez małpiej zręczności i koreańskiego refleksu będą mieli miłą niespodziankę.
Ktoś mi zarzucił w dyskusji, że w sumie to krytykuję kolejne Uncharted za bycie… Unchartedem. No tak. Pierwsza część wyszła w 2007 roku i świat od tamtej pory poszedł do przodu, a świat gier nawet szybciej niż to zauważamy. Nie wierzycie? Przesadzam? Starzeję się? Może, ale nie wierzcie mi na słowo. Porównajcie sobie Wiedźmina z 2007 roku i Wiedźmina 3 z 2015 roku. Rewolucja i gigantyczny skok jakościowy. A najnowsze przygody Drake’a to ładniejsza grafika i zmieniona fabuła. Zmieniona nieznacznie, bo schemat cały czas ten sam. Powiedziałbym nawet, że gameplay odarto z kilku fajnych opcji, które były wcześniej (używanie żyroskopu w padzie czy odrzucanie granatów) w zamian nie dając nic, albo dając niewiele.
Przeszedłem, ukończyłem, ale na pewno do czwórki nigdy nie wrócę. Jedynie do multi. Zawiodłem się tak, jak na żadnej grze od Naughty Dog wcześniej. Nie wiem skąd te dziewiątki i dziesiątki w ocenach. Nie rozumiem. Czy to jakaś zbiorowa fatamorgana czy ja ewoluowałem jako gracz? Może to pierwsze, może to drugie. Generalnie mam świadomość, że ciągle się zmieniam i być może takie perełki jak Last of Us czy Wiedźmin 3 ustawiły moje oczekiwania na poziomie, do którego odgrzany kotlet w postaci ładniejszego Uncharted z trochę inną fabuła po prostu nie doskakuje. Przeszedłem z sentymentu do postaci Drake’a. Gdyby gra miała inny tytuł, a bohater nazywał się inaczej to odpadłbym gdzieś w połowie i zajął się lepszymi grami.