Kryminał czy dramat?
Wind River
Wind River to duży indiański rezerwat w stanie Wyoming. Właśnie tam zawodowy tropiciel zwierzyny, Cory Lambert (Jeremy Renner), odnajduje podczas pracy zwłoki młodej dziewczyny. To Indianka z lokalnej mieściny. Ciało jest bose, leży w śniegu, w samym środku głuszy. Co się wydarzyło? Jeśli to morderstwo, to kto i jak go dokonał? Na te pytania poszuka odpowiedzi agentka FBI, Jane Banner (Elizabeth Olsen). A skorzysta przy tym, rzecz jasna, z umiejętności Lamberta.
Prawdziwy bohater tego filmu to… bohater tytułowy. Tak, to właśnie rezerwat Wind River, fantastycznie budujący klimat tej opowieści. Niegościnne, dzikie, odludne pustkowie. Zimne i nieprzystępne, redukujące człowieka do instynktu przetrwania. Zabierz do rezerwatu niezbyt ciepłą odzież – zamarzniesz. Potrzebujesz wsparcia? Możesz spróbować je wezwać. Przyjedzie za 5 godzin… albo za tydzień… albo na wiosnę. Trudne życie kształtuje trudne, twarde charaktery. Te z kolei wpływają na postawę mieszkańców rezerwatu wobec siebie nawzajem i wobec obcych. Jane nie ma lekko. Coś, co byłoby zwyczajnym śledztwem gdzie indziej, tutaj zaczyna być walką z wiatrakami i żmudnym przełamywaniem oporu lokalnej materii.
Instrumentalne użycie otoczenia nie wypadłoby tak dobrze, gdyby nie kapitalne zdjęcia. Niektóre kadry zapierają dech w piersiach, a inne sprawiają, że widzowi po prostu robi się zimno od samego patrzenia. Pod kątem wpływu na narrację jest to najlepsze wykorzystanie lokacji od czasów brudnej i zatęchłej części Luizjany z pierwszego sezonu “True Detective”. Jedyna łyżka dziegciu, jaką nam zaserwowano to – jeśli mnie wzrok nie mylił – zamieć śnieżna generowana komputerowo. Coś mi w tej scenie nie grało i raziło sztucznością.
Mozolnie prowadzona sprawa doczeka się niezbyt zaskakującego (choć satysfakcjonującego) finału. Ale w “Wind River” chodzi raczej o gonienie króliczka niż o jego złapanie. Napięcie budowane jest powoli i skutecznie. Na tyle, że nawet kiedy nic się wielkiego nie działo, siedziałem na brzegu fotela i nerwowo zaciskałem pięści. Reżyser i scenarzysta, Taylor Sheridan (twórca m.in scenariusza do świetnego “Hell or High Water”) daje sobie i widzom czas na poznanie bohaterów, na wczucie się w ich sytuację, na wywołanie określonych emocji. To naprawdę działa. Sheridan z dużym wyczuciem dawkuje informacje i momenty, w których lepiej poznajemy postacie. Nie jest ani zbyt powierzchownie, ani zbyt ckliwie.
Oprócz samej tajemnicy związanej z martwą nastolatką, opowieść ma kilka innych warstw. O pokazaniu życia w takim miejscu pisałem wcześniej, ale okazuje się, że znajdziemy tu komentarz na temat sytuacji rdzennych Amerykanów w ich dzisiejszej ojczyźnie. Odkryjemy też, że w tle pojawia się nieprzepracowana trauma, która ma wpływ na podejście jednego z bohaterów do śledztwa. Jest to wreszcie całkiem ciekawe spojrzenie na żałobę i wpływ jaki na rodzinę może mieć strata bliskiej osoby.
Całość dopełnia rewelacyjna muzyka, która z jednej strony pomaga budować napięcie, a z drugiej doskonale podkreśla surowość i nieprzychylność otoczenia. Sceny akcji – a są i takie – nie wyglądają imponująco. Sheridan zdecydowanie lepiej wychodzi snucie kameralnej opowieści.
Olsen, Renner i cała reszta obsady świetnie ożywili odgrywane postacie. Dla aktora znanego głównie jako Hawkeye to prawdopodobnie najlepsza rola w karierze. Pierwszy raz od bardzo dawna (od “Hurt Locker”?) widząc go na ekranie nie widziałem “tego gościa z Avengersów”. Szkoda tylko, że w napisanych dla tej postaci kwestiach pojawia się od czasu do czasu zgrzyt. Facet zdecydowanie za często rzuca mądrościami życiowymi a’la Paolo Coelho. Wiem co ma na myśli, wiem co chce powiedzieć, ale zazwyczaj ubiera to w zdania brzmiące jak tanie, filozoficzne frazesy “o życiu, śmierci i w ogóle”. Elisabeth Olsen na początku odrobinę za mocno szarżuje pozując na “silną, niezależną kobietę”, ale z czasem spuszcza z tonu i idealnie wpasowuje się w swoją rolę i w sytuację, w której agentka Jane Banner się znalazła.
“Wind River” to bardzo dobrze pomyślany i zrealizowany kryminał. Historia jest interesująca, utkana z kilku ciekawych wątków, zakończona satysfakcjonującym finałem. Polecam wszystkim, szczególnie zaś tym, których rozczarowała ekranizacja książki Jo Nesbo “Pierwszy śnieg”.