Baśń o show-businessie, odsłona czwarta
Narodziny gwiazdy (A Star Is Born)
Trzy (1937, 1954, 1976) – tyle razy (do tej pory) opowiedziano w kinie banalną historię, którą na warsztat wziął w swoim reżyserskim debiucie Bradley Cooper. Najbardziej znana do tej pory wersja powstała w latach 70. XX wieku z udziałem Barbary Streisand i Krisa Kristofersona. Dwa pierwsze filmy dotyczyły branży filmowej, natomiast dwa ostatnie (ze Streisand i najnowszy, tu opisywany) dotykają branży muzycznej.
Opowieść jest trywialna. Jackson Maine (Cooper) to modelowy rockman: patologiczne dzieciństwo, tonie w alkoholu, wspomaga się narkotykami, a na dodatek musi mierzyć się z powolnym odchodzeniem do lamusa. Oczywiście przypadkiem poznaje piękną i utalentowaną dziewczynę, Ally (Lady Gaga). Robi z niej gwiazdę, a ona na nowo pomaga mu odzyskać chęć do życia. Problemy jednak nie znikają. Czekają, przyczajone za rogiem, a kiedy w końcu uderzą, obojgu wali się świat i nie wiadomo, jak to się skończy…
…z tym, że tak naprawdę to wiadomo. Od początku do końca. Nie ma w “Narodzinach gwiazdy” ani połowy zaskoczenia, ani ćwierci zwrotu akcji. Postacie to wycięte z kartonu archetypy, z tak standardowym zestawem cech, że mogłyby po godzinach robić za wzorce w Sèvres. Normalnie wystarczyłoby to do dyskwalifikacji filmu w moich oczach, ale “A Star Is Born” to bajka. Baśń dla dorosłych. Nie udaje niczego więcej, nie sili się na dogłębną analizę psychologiczną czy zadawanie trudnych pytań. Umówmy się – nikt, przy zdrowych zmysłach, nie będzie miał pretensji do bohaterów Kopciuszka czy Królewny Śnieżki o niezbyt skomplikowane charaktery, prawda?
Po głowie powinni jednak dostać scenarzyści: Will Fetters, Bradley Cooper i Eric Roth. Pierwsze piętnaście minut seansu, nawet jak na “bajkowe” standardy, jest tak bardzo przewidywalne, przesłodzone i odrealnione, że przewracałem oczami więcej razy niż podczas seansu “Solo”. Potem jest lepiej, ale tempo akcji mogłoby być bardziej równe. Historia rozwija się leniwie, następnie pojawiają się dziwne przeskoki w czasie, a do finału pędzimy już z prędkością Pendolino (takiego prawdziwego, nie polskiego). Jest też jedna scena, a w zasadzie SCENA, która nie powinna przejść nawet wstępnego czytania scenariusza. Otóż jest sobie ZŁY PRODUCENT, jeszcze bardziej schematyczny od pozostałych postaci i to jego monolog ma decydujące znaczenie dla zakończenia. Tenże monolog jest tu tak bardzo niepotrzebny, tak łopatologiczny, tak bezcelowy, że nie wiem jak ktoś mógł to dopuścić do ostatecznej wersji filmu. O ile bardziej wymowny i ciekawy byłby finał, bez walenia ludzi w głowę dechą z napisem “WYJAŚNIENIE MOTYWACJI BOHATERA”. Po czasie trochę mniej mnie to złości, ale gdybym pisał ten tekst zaraz po seansie – odjąłbym jedno oczko tylko za ten moment, tak bardzo psuje on immersję.
Tyle narzekania, bo pozostałe elementy zwyczajnie mnie urzekły. Po trudnym początku już myślałem, że nic mnie do filmu nie przekona, ale potem na ekranie pojawiła się Ona. Stefani Joanne Angelina Germanotta znana bardziej jako Lady Gaga. O tym, że śpiewa cudownie, wiedziałem od dawna, ale że potrafi zagrać jak zawodowa aktorka? Patrząc na inne ekranowe debiuty wokalistek (Houston, Madonna, Rhianna), to nie ma nawet porównania. Może zadanie ułatwił fakt, że Gaga w pewnym sensie gra tu samą siebie (jak Mickey Rourke w “Zapaśniku”), ale w niczym to nie ujmuje efektowi końcowemu, a ten jest powalający. Do tego dochodzi wygląd piosenkarki. Gaga, bez udziwnionego makijażu, peruk i sukienek z mięsa, prezentuje się zniewalająco. Uroda to rzecz gustu, ale ona ma po prostu jakiś magiczny i bezpretensjonalny urok dziewczyny z sąsiedztwa, trochę nieśmiałej kumpeli, w której zawsze potajemnie się podkochiwałeś, cierpiąc na zesłanie do “friendzone”.
Cooper z drugiej strony robi to samo, tylko odwrotnie. Aktorem jest świetnym i nie ma niespodzianki w tym, że dobrze wypada na ekranie, ale on też… ładnie śpiewa! Jeśli wszystkie artykuły mówiące o tym, że utwory zaśpiewał sam, nie są ściemą, to nie mam pytań. Nie jest to rockowe odkrycie roku, ale brzmi naprawdę dobrze i idealnie pasuje jako męskie tło dla oszałamiających partii wokalnych Lady Gagi. Poza tym ma w głosie i stylu śpiewania manierę przywodzącą na myśl Ryszarda Riedla.
Czasem bywa tak, że mamy dwie ciekawe postacie, które słabo ze sobą współgrają. Tu jest inaczej. Między Jacksonem i Ally jest taka chemia, że nie uwierzę nikomu, kto wzruszy ramionami oglądając tę dwójkę. Ba, widz zakochuje się w utalentowanej dziewczynie razem z głównym bohaterem. Napięcie między nimi w chwilach kryzysu jest namacalne. Powietrze aż wibruje od buzujących emocji.
Z tylnego siedzenia Coopera i Gagę wspiera genialny Sam Elliott (miło go znów zobaczyć, szczególnie w takiej formie). Jest też obecny epizodycznie Dave Chappelle, który wygłasza w pewnym momencie bardzo dobry i dwuznaczny (z uwagi na przeszłość komika) monolog o przemijaniu, godzeniu się ze słabnącą sławą i nieuniknionymi zmianami w życiu. Cooper w “Narodzinach gwiazdy” (mniej lub bardziej świadomie) porusza kilka istotnych kwestii. Może niekoniecznie rozwija je w konkretnym kierunku czy odpowiada na zadane pytania, ale sporo materiału do przemyśleń można z seansu wyciągnąć. Choćby to, że obok uzależnienia czysto fizycznego (alkohol, dragi), równie silnie może działać uzależnienie emocjonalne. Albo niełatwy temat zazdrości w związku, kiedy artystyczna (i w ogóle zawodowa) kariera jednej osoby wystrzeliwuje w kosmos, a drugiej powoli gaśnie i obumiera. Pojawia się też trauma z dzieciństwa – ile szkód z tego okresu da się w ogóle naprawić, a ile wpływa na nasze życie do samego końca? Film próbuje też powiedzieć coś na temat komercjalizacji sztuki i sprzedawania “duszy” w zamian za popularność i tani blichtr. Może brzmi to odrobinę banalnie, ale film dał mi do myślenia, a to już naprawdę coś.
Jest też muzyka, a właściwie nie tyle “też”, co przede wszystkim. Przekrój gatunkowy od bluesa i rocka, przez pop mniej i bardziej ambitny, aż do nietandetnych ballad miłosnych. Ballad, od słuchania których (szczególnie w kontekście wydarzeń na ekranie) ściska w dołku, drapie po gardle, a jakaś dziwna, nieoczekiwana mgła nakrywa oczy. Nie pamiętam kiedy, po wyjściu z kina niemal od razu zacząłem słuchać ścieżki dźwiękowej… i żeby trwało to przez dobre kilka dni. Oprócz zjawiskowego i doskonałego “Shallow“, utwory takie jak “Always Remember Us This Way“, “Black Eyes“, “Maybe it’s Time“, “Alibi” czy “I’ll Never Love Again” to prawdziwe perełki. Żadna z syntetycznych piosenek z takiego “La La Land” nie umywa się do tego, co znajdziemy i usłyszymy w “A Star is Born”. Muzyka jest sercem tego filmu.
Zdjęcia nie ustępują wiele oprawie audio. Sceny z prawdziwych koncertów (pozdrawiam w tym miejscu tłumy CGI z niedawnej biografii pewnego zespołu), z reagującą na żywo publicznością, robią rewelacyjne wrażenie na wielkim ekranie. Choćby dlatego warto obejrzeć film w kinie. Autor zdjęć, Matthew Libatique, pięknie równoważy spektakularne momenty na estradzie, długimi i intymnymi ujęciami, kiedy bohaterowie są sami na ekranie. Zbliżenia na twarze, na elementy garderoby, na pozornie nieistotne detale, budują niepowtarzalną więź postaci z widzem. Chylę czoła, bo to rzadkie, by w filmie bez wielkich artystycznych ambicji, ktoś włożył tyle wysiłku w pracę kamery.
Jeśli ktoś powiedziałby mi jakiś czas temu, że czwarta wersja znanej ekranowej baśni filmowo, emocjonalnie i muzycznie zje na śniadanie biografię jednego z najlepszych zespołów w historii świata, wysłałbym taką osobę do lekarza. I wcale nie chodzi o ortopedę czy innego neurologa. Tak się jednak stało. Dowolne piętnaście minut wyjęte z “Narodzin gwiazdy” budzi we mnie więcej namiętności niż cały seans sztucznego, wypranego z polotu i emocji produktu, jakim okazała się “Bohemian rhapsody“. Cooper, w swoim reżyserskim debiucie, nie ustrzegł się błędów (scenariusz!), ale i tak – jak na pierwszy raz – zdecydowanie zaczyna chłop z wysokiego C. Oby tak dalej. Polecam seans “A Star is Born” w kinie. Szczególnie jeśli lubicie dobrą muzykę i baśniowe historie. Nie będziecie zawiedzeni.
P.S. Jeśli macie kolegę/koleżankę, do których (mniej lub bardziej) potajemnie wzdychacie, warto zaprosić ich na seans “Narodzin gwiazdy”. To romans i melodramat w jednym, więc kobiety łkają, a panowie próbują udawać, że są macho i wcale ich to nie rusza. Wiecie, typowy taniec godowy rodzaju ludzkiego. Film ma zatem spory potencjał “randkowy”, bo kto po takim wzruszeniu nie ma ochoty dać się wziąć za rękę, albo chociaż przytulić? 😉