Emocje większe niż na torze?
Formuła 1: Jazda o życie (Formula 1: Drive to Survive)
Długo trwało zanim zabrałem się za netflixową produkcję “Formula 1: Jazda o życie”. Na tyle długo, że do dyspozycji mamy już dwie serie. Każda składa się z 10 odcinków i opisuje wydarzenia z sezonów 2018 i 2019 w najbardziej popularnym i elitarnym sporcie motorowym na świecie. Jeśli jednak rajdy* Formuły 1 kojarzą wam się z emocjonującym startem, a potem – w zależności od toru 50-70 okrążeniami jazdy w kółko o ile nie spadnie deszcz… to mam dobrą wiadomość. Netflix od zgaśnięcia czerwonych świateł wciska gaz do dechy, a każda minuta serialu jest jak niekończące się pokonywanie słynnego Eau Rouge na torze w Spa. Nie ma kiedy złapać oddechu.
Seriale dokumentalne można nakręcić na kilka sposobów. Można po prostu sprzedać jakąś teorię i fakty na sucho. Można przesłodzić i podkolorować do przesady. Jak chociażby materiały typu “za kulisami” z planu nowych części Gwiezdnych Wojen. Wszyscy świetnie współpracowali, wszyscy byli profesjonalni, wszyscy się lubili, nawet kochali, a po pracy siadali wokół ogniska i śpiewali wspólnie “Kumbaya”. Szkoda, że owoce ich pracy nie były takie cudowne, ale mniejsza o nich. Tych materiałów nie polecam.
Netflix musiał zapłacić za realizację naprawdę konkretną sumę pieniędzy, bo pokazali prawie wszystko. Mamy rywalizację między kierowcami w stawce, w poszczególnych zespołach, niesnaski między szefami teamów, a także Christiana Hornera (główny dowódca Red Bull F1 Racing Team) mówiącego, że łatwiej zarządzać dwoma osłami w swojej zagrodzie niż dwoma kierowcami F1. I wierzcie mi, to nie jest najmocniejszy tekst nawet w tym odcinku, w którym pada.
Nikt się tu nie szczypie, nie ma przesadnej cenzury. Ba, widzimy sytuacje gdzie czasami manager jednemu kierowcy mówi coś pokrzepiającego, żeby za chwilę mocno go skrytykować w rozmowie z drugim zawodnikiem albo inżynierem. Nie wiem na ile to wyreżyserowane, ale jeśli to ściema to… ja się dałem nabrać.
Co dzięki temu uzyskano? Efekt, o jakim nie śniłem. Najpierw napiszę z czym siadałem do serialu. Lubię Formułę 1 od dawien dawna. Oglądałem w miarę regularnie za dzieciaka, uwielbiałem Sennę, widziałem jego (śmiertelny jak się okazało) wypadek na Imoli. Potem mój zapał trochę osłabł, szczególnie, że nie lubię jak przez parę lat utrzymuje się dominacja jednej stajni czy zawodnika. Wróciłem na poważnie kiedy Robert Kubica przebił się do elity (niedzielniak ze mnie, wiem). Nie jestem jednak i nigdy nie byłem maniakiem, który śledzi: konferencje prasowe przed wyścigiem, plotki, treningi, konferencje prasowe po, smaczki i plotki. Ba! Czasami nie śledziłem ani kwalifikacji, ani całego wyścigu. Ot, podniosę oczy jak komentator wchodzi na wyższe rejestry.
Jeśli F1 was nie interesuje, albo jeśli jesteście takimi sezonowcami jak ja – produkcja jest wręcz stworzona dla was. W bardzo dramatyczny, dynamiczny i szczery sposób wchodzimy za kulisy. Dowiadujemy się kto kogo nie lubi, kto kogo nie znosi, jaką mają historię wspólnych startów. Kto walczy o pozostanie w zespole, a kto o lepszy kontrakt. Kto jedzie po kolejne podium, a dla kogo zdobycie punktowanego miejsca oznacza być albo nie być w tym sporcie na kolejny sezon i następne.
Brzmi trochę pudelkowo i plotkarsko, ale nic z tych rzeczy. Niesnaski, konflikty i rywalizacja jest tu od A do Z sportowa. Teraz napiszę coś kontrowersyjnego, ale moim zdaniem (tu mnie zaraz obrzucicie pomidorami, jeśli nie czymś gorszym) serial ogląda się lepiej niż… faktyczne zawody. Nie ma czasu na przerwy, z pojedynczych wyścigów dostajemy tylko najlepsze momenty i najważniejsze: nagle okazuje się, że walka o 8 pozycję między X, a Y, którą podczas transmisji w 2018 zbyłem ziewnięciem okazuje się być bardziej emocjonująca niż to, co się działo na przodzie stawki. Tym bardziej, że od 6 lat Hamilton z Mercedesem poza pojedynczymi Grand Prix raczej zarżnęli atrakcyjność królowej sportów motorowych.
Netflix nawet nie próbuje tego kwestionować, bo w pierwszych 10 odcinkach anglik (i stajnia Mercedesa) pojawia się sporadycznie i tylko w kontekście opowiadania o innych stajniach/kierowcach. Podobnie rzecz ma się z Ferrari i Vettelem. Dopiero Red Bull i mniej utytułowane ekipy są tu na świeczniku. Force India, Haas, Renault, Williams, McLaren. Mimo niezbyt imponujących wyników dają widzom obłędną ilość emocji, wrażeń i możliwości zapuszczenia żurawia tam, gdzie nie docierają kamery stacji telewizyjnych.
Swoją drogą ubawiłem się setnie kiedy w końcu wzięli na tapet Mercedesa (a było to bodajże w 4 odcinku 2 sezonu). Jedna z pierwszych wypowiedzi jaka pada z ust Toto Wolfa to: “Wyścigi w F1 przypominają planowanie wojny. Wybieramy cele, tworzymy technologię i wystawiamy ją do boju”. Pierwsza myśl? Niemcy… oni chyba się nigdy nie zmienią. Tak, wiem, Wolff to Austriak… co wróży jeszcze gorzej** 😉
Ciekawie też pokazani są sami kierowcy. Wiadomo, że trzeba mieć naprawdę niesamowite pokłady determinacji, szaleństwa i ambicji, żeby przebić się do stawki 20 najlepszych na świecie, ale nadal ciekawie ogląda się tych chłopaków w szczerych rozmowach. Albo w momentach kiedy emocje biorą górę i kończy się dyplomatyczna gadka-szmatka. Kipiące testosteronem głowy powtarzające jak mantrę “chcę być/będę mistrzem świata” robią wrażenie. Widać kto jest po prostu dobrym kierowcą, a kto ma w oczach “jeśli trzeba wyrwać serce albo urwać łeb, żeby wygrać, pokażcie mi tylko komu to zrobić”. Egoizm zawodowy powala, ale jak spojrzy się w przeszłość: mistrza świata nie wygrywali grzeczni chłopcy (chociaż nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Hamilton trochę tu nie pasuje).
Mało tego, są też historie tragiczne. I nie mam tu na myśli wypadków (choć jest wspomniany i Jules Bianchi i Anthoine Hubert, którego śmierć na żywo oglądali kierowcy F1 udzielając wywiadów w okolicy toru). Serial pokazuje jak trudno czasem kierowcy wyjść z psychicznego dołka, jak łatwo można podkopać pewność siebie u zawodnika, któremu nie idzie i jak trudno wrócić do szczytowej formy. Niektórym nie udaje się to wcale, innym dopiero po zmianie zespołu czy zatrudnieniu psychologa. Dzięki dynamicznemu montażowi i dobrze poprowadzonej narracji można poczuć promil presji, jaka ciąży na tych chłopakach.
Świetnie pokazano zakulisowe gierki psychologiczne między zespołami, które rywalizują na torze, ale poza torem są od siebie zależne (np. jeden jest dostawcą silników dla siebie, ale też innych). Na konferencjach prasowych czasem kipi od emocji i dziennikarze podniecają się ciętymi ripostami adwersarzy, ale jak pokazał Netflix: czasem jeszcze lepsze sceny mają miejsce tuż przed taką konferencją albo wręcz przed wyścigiem, na padoku.
Gdybym miał narzekać, byłoby to szukanie dziury w całym. Czasem zdarza się naprawdę ciekawa historia między dwoma kolegami z zespołu, za chwilę ma miejsce brutalna rywalizacja na torze w kwalifikacjach, a potem… wątek się ucina albo odcinek kończy i już nie wracamy do tematu. Postronny widz może tego nawet nie zauważyć, ale jeśli dzień po kwalifikacjach podczas wyścigu owi kierowcy zamienili się miejscami to uważam, że warto byłoby dołożyć kropkę nad “i”. Bywa też, że za głęboko wchodzimy w życie prywatne bohaterów. Nie interesują mnie rodzinne obiadki nawet jeśli seniorem przy stole jest TEN Carlos Sainz (senior).
Jeśli nudzi was oglądanie 50 okrążeń przez 2 godziny, z których emocjonujących momentów można uzbierać 10 minut, ale zawsze odrobinę ciekawił was ten sport to koniecznie dajcie szansę produkcji “Formula 1: Jazda o życie”. Dowiecie się kto się prawie pobił na padoku, kto komu pokazał “faka”, jak łatwo można tu spaść ze szczytu na dno i najważniejsze: kto lubi śpiewać o tym, że moszna ma łaskotki. Zrozumiecie też dlaczego często całą F1 nazywa się objazdowym cyrkiem. Kończąc jednak na poważnej nucie: serial jest dla mnie esencją Formuły 1 i jak wspomniałem – przez charakter ostatnich sezonów jest ciekawszy niż same transmisje. Dla kibiców pozycja obowiązkowa. Dla wszystkich innych też!
* – ciekawe ilu fanów dostanie mini-udaru zanim zajrzą tu i dowiedzą się, że jestem okropny i po prostu nie mogłem się powstrzymać przed lekkim trolingiem. Zanim odsądzicie mnie od czci i wiary: tak, wiem, wyścigi. Wybaczcie.
** – mamą Toto Wolffa jest Polka więc nie traćmy nadziei (dzięki Ola za ciekawostkę!;)