Netflix, holokaust i niezniszczalni
Ostateczna operacja (Operation Finale)
“Operation Finale”, czyli operacja “finał”, a nie “ostateczna”, jak chciałby Netflix czy polski dystrybutor. Miało być chyba nawiązanie do jednego z głównych bohaterów i jego (nie)sławnego rozwiązania pewnej kwestii, ale ma się to nijak do fabuły i wydarzeń, które film obrazuje. Chciałbym, żeby to była główna albo największa wada produkcji reżyserowanej przez Chrisa Weitza (“American Pie”, “Złoty kompas”, “Był sobie chłopiec”, czy… “Saga “Zmierzch”: Księżyc w nowiu”). No właśnie… chciałbym.
Adolfa Eichmanna (mam nadzieję) nie trzeba nikomu przedstawiać. Przyboczny Hitlera, nazista, jeden z głównych sprawców koszmaru drugiej wojny światowej, a nawet ktoś “więcej”. Uznany wszem wobec za autora “ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej”. Nazywany jest po dziś dzień “architektem holokaustu”. Pod koniec wojny udało mu się ukryć, a następnie zbiec do Argentyny, gdzie próbował wieść spokojne życie jako pracownik lokalnej fabryki Mercedesa. “Operation Finale” opowiada o namierzeniu go przez Mosad, o planowaniu pojmania, a następnie na porwaniu Eichmanna, by mógł odpowiedzieć za swoje zbrodnie przed sądem w Izraelu.
Oscar Issac jako Peter Malkin stara się robić co się da z materiałem, który dostał, a dostał go niewiele. Podobnie Ben Kingsley grający niemieckiego zbrodniarza. Jemu przeszkadza nie tylko scenariusz (autorstwa Matthew Ortona), ale też reżyseria do spółki z karykaturalnym makijażem. Próba upodobnienia Kingsleya do Eichmanna skończyła się groteskowo, aktor wygląda jakby miał na sobie jeden z tych wielkich nochali ze sklepów z zabawkami (wiecie, często są przyklejone do okularów, w opcji są też wąsy).
Przechodząc już teraz do rzeczy (straciłem wystarczająco dużo czasu na seans): scenariusz i reżyseria to dwie podstawowe wady “Operation Finale”. Nie wiem, jakie były zamierzenia twórców, ale na podstawie efektu końcowego (żeby nie powiedzieć – nomen omen – finalnego) mogę się zabawić w zgadywanie.
Otóż chciano tu opowiedzieć w miarę wiernie o sprawie pojmania i porwania Eichmanna. Żeby jednak nie było nudno, ktoś stwierdził, że dobrym pomysłem będzie podpicować rzeczywistość i zamieszać gatunkami. Czasem taki zabieg wychodzi i nie będę potępiał w czambuł, ale miksowanie “Listy Schindlera” i “Avengers” czy “Expendables” już na papierze nie wydaje się zbyt dobrym pomysłem…
Grany przez Isaaca Peter Malkin to niemal komiksowy twardziel. Wpada, wyważa drzwi, obśmiewa plan szefa, wymyśla na poczekaniu lepszy. Kiedy pewna kobieta (z dziwnych powodów jedyna umiejąca robić zastrzyki w okolicy) nie chce jechać na misję, kto ją przekona? Oczywiście, że nasz superbohater. Przekona ją w moment, i jeszcze wskrzesi stary romans, bo czemu nie? Malkin wpadnie na pomysł identyfikacji Eichmanna, on go złapie, on go przekona do pewnych rzeczy. Zastanawiam się po seansie, dlaczego Mosad wysłał całą jednostkę, skoro jeden super-heros załatwił problem. Ba! Mam wrażenie, że gdyby mu pozwolono, przywiózłby z Argentyny cały samolot nazistów.
Śmieszne, niepoważne i momentami groteskowe na granicy zażenowania. Niemcy potajemnie spotykający się w klubach Buenos Aires to też komiksowi złoczyńcy. Poznają żydów po kolorze włosów, planują wznowienie działań wojennych, ale najbardziej lubią robić bardzo groźne miny i pluć na trzy metry wprzód podczas ekstazy zbiorowego “hajl-hitlerowania”.
Lubię pomysłowe i oryginalne próby ugryzienia nienowych tematów. Nie przeszkadzała mi karykatura Hitlera w “Jojo Rabbit”, ale tam pasowało to do konwencji i w niczym nie umniejszało to ani wojennej tragedii, ani ofiarom. W “Operation Finale” mamy sceny mordowania żydów w jakimś leśnym dole, strzelania do noworodków, a za chwilę one-linery i dowcipy między członkami jednostki rodem z filmów akcji. Tych bardziej rozrywkowych. Niemiłosiernie gryzie się to ze sobą i moim zdaniem film po prostu jest kompletnie nietrafiony pod względem tonu. Ktoś chciał w jednej historii zawrzeć temat holokaustu i jednocześnie pokazać jacy fajni, luźni, zawadiaccy i bohaterscy byli członkowie Mosadu. Moim zdaniem nie wyszło.
Żeby chociaż udało się zawrzeć jakiś zniuansowany przekaz historyczny, jakiś morał. Nie ma mowy. Banał narracyjny goni banał narracyjny. Pokazywanie jak Eichmann kłamie, bo tak naprawdę zabijał żydów albo wydawał rozkazy egzekucji, bezpośrednio ma nam pokazać, że hej, on naprawdę był zły! Tanie moralizatorstwo i łopatologiczność bajek dla dzieci.
“Operation Finale” to kolejny, niewarty uwagi gniot z fabryki “Netflix original movies”. Chyba zacznę zbierać statystyki, żeby sprawdzić jaka jest szansa, że produkcja pełnometrażowa spod znaku “N” nie będzie stratą czasu. Mam wrażenie, że obecnie ten współczynnik jest dla Netflixa bardzo niekorzystny. Jeśli macie ochotę na film oparty o fakty, gdzie niewiele się dzieje, ale historia jest ciekawa, humor dobrze wpleciony, a napięcie dawkowane idealnie, polecam “Argo” Bena Afflecka. Chris Weitz chyba chciał zrobić coś podobnego, ale brakuje słów, żeby opisać, jak bardzo nie wyszło.