Breaking bad otrząsa się z nudy
Breaking bad, sezon 3
No to się porobiło. W końcu serial zaczyna mnie wciągać i to na poważnie. Humor trafia się z rzadka i nie jest już tak dziwaczny i przesadzony. Nowe postacie rządzą, a ja nie tracę czasu oglądając jak Walt remontuje dom albo jak Skyler pracuje. Na początek jedna najważniejsze: pojawiły się cycki! Fuck yeah! Co prawda tylko przez chwilę ale warto to odnotować gdyż poprzednio narzekałem na ich kompletny brak. Jak zawsze: spojlery, spojlery i jeszcze raz spojlery. W dalszej części.
Co mi się nadal nie podoba? Niekonsekwencje w scenariuszu. Znów kilka scen jest niezrozumiałych. Mianowicie: mamy genialną scenę w szpitalu. Pobity przez Hanka Jesse wykrzykuje Waltowi, żeby wsadził sobie ofertę w dupę (1,5 mln na głowę za 3 m-ce), bo odkąd się ze sobą zadają Jesse stracił wszystko co kochał i na czym mu zależało. Że Walt nie uratuje tym Hanka i w ogóle nic nie zdziała. Żadna kasa nie jest warta ponownej współpracy itp. Zamurowało mnie. Rewelacyjny moment. I co? Na wyjściu Walt mówi: nie miałem racji, Twoja metamfetamina była równie dobra jak moja. Efekt? White dojeżdża do domu, wysiada, telefon: Pinkman zmienił zdanie. Gdzie tu konsekwencja? Zbudowali genialną scenę, żeby zaprzeczyć jej zupełnie 2 min później. Bez sensu! Może ja coś pominąłem ale nie kojarzę. Druga rzecz to skąd Walt domyślił się, że on, a nie Hank, był pierwotnym celem dla kuzynów Tuco? Znów trochę jak scena kiedy “przejrzał” Gusa w Los Pollos. Znów taki strzał z czapy.
Co jeszcze jest do bani? Odcinek z muchą. Po obejrzeniu miałem minę typu “co ja paczę”. Pierwsza myśl: serialowa ekipa dla zabawy sama spróbowała mety i potem nakręcili ten epizod. Do tego największa wada serialu z przymrużeniem oka: Samochód Heisenberga! To najbrzydsze auto jakie widziałem. Amerykańska wersja Multipli tylko dziesięć razy brzydsza. Normalnie mam palpitację jak widzę to dziwadło. Pan Samochodzik przy tym czymś to miał Rolls Royce’a.
Co mi się podoba? Wszystko inne. Dosłownie. Wprowadzono lub rozwinięto sporo fantastycznych bohaterów. Hank zyskał ludzkie oblicze i stał się mniej stereotypowym głąbem z DEA. Marie pokazuje pazur. Skyler – postać wybitnie tragiczna. Mąż oszukał ją na wszystkie możliwe sposoby, a to ona na końcu jest winna. W dodatku nie mówi prawdy tylko z miłości do dzieci, żeby oszczędzić im wstydu i cierpienia. Bardzo mi jej szkoda. Potem sama schodzi na złą drogę ale to już tylko efekt domina. Poddała się. Plus jeszcze za to, że jest konsekwentna. Jak Walter próbuje ugrać więcej to kasuje go tekstem, że marzy mu się “fantasy story”. Piękna riposta! Niesamowici są Gus, Saul i Mike. Każda scena z nimi lub z dowolnym z nich to mistrzostwo. Wyrachowanie Gusa, spryt Saula, skuteczność Mike’a. Ekipa z piekła rodem. Albo jesteś po ich stronie albo jesteś martwy. Nie ma innej opcji.
Kolejna sprawa: sceny zapadające w pamięć. Przez dwa sezony najlepiej pamiętałem pierwszy odcinek i może scenę z Jane. Tu było tyle zwrotów fabularnych, że można by obdzielić ze trzy serie. Skyler i jej pomysł z tłumaczeniem skąd ta kasa u Walta. Mina Marie i samego White’a – bezcenne. Potem Marie wywabiająca durnym zakładem Hanka ze szpitala – nie wiem czemu ale rozbawiło mnie to do łez. Wyraz twarzy “topniejącego” łysola na szpitalnym łóżku – powalający. Finał sezonu – sprawa oczywista. Carmageddon w wykonaniu Walta też. Najlepsza scena całego sezonu to jednak spotkanie u Gusa. Kiedy Jesse musi się niby uspokoić i podać rękę mordercom Combo. Ciśnienie milion pięćset, napięcie w zenicie, a Pinkman mimo zagrożenia wali Gusowi z mostu: “nie”. Jak odważne (albo głupie) i ryzykowne (ale głupie na pewno) to było pokazała reakcja Mike’a na drugim planie. Podziw wymieszany z oczywistym wnioskiem: koleś właśnie popełnił samobójstwo. Tylko jeszcze o tym nie wiem. Skończyło się bez zabijania ale dla mnie cała ta scena, rozmowy, gesty – majstersztyk.
Aktorzy rozkręcają się razem z serialem. Nie będe po kolei wymieniał. Wiadomo, że chodzi o tych co grają postaci wymienione wyżej. To zasługa scenariusza. W końcu jest sporo scen gdzie naprawdę wszyscy mogą się wykazać. Nawet Pinkman, który wydawał mi się dość płaski przez długi czas, nabrał głębi. A propos scenariusza: podoba mi się to, że wszystko wiemy. bardzo mało tu scen gdzie coś się dzieje, a widz musi zgadywać, a dowie się za trzy odcinki albo wcale. Nie, tu mamy kawę na ławę z każdej strony i jak bezwstydni podglądacze możemy emocjonować się czekaniem na reakcje poszczególnych postaci na to co im szykuje reszta bohaterów. Chociażby sytuacja Hanka: facet przeżył koszmar z powodu pracy jaką wykonuje. DEA się wypina na koszty leczenia. Rehabilitację finansuje mu kasa z działalności, którą zwalcza zawodowo. Gorzka ironia. Life’s a bitch.
To już tylko pierdoły ale zachwyciło mnie kilka detali w tym sezonie. Takie drobne smaczki jak fakt, że Walt nosi zegarek elektroniczny z kalkulatorem. Hit z czasów kiedy ja miałem komunię świętą. Urocze jest też łamanie telefonów i wyrzucanie do kosza. Taki trik filmowców. Przecież liczy się tylko karta sim. Telefon jako taki nic nikomu nie da. Zboczenie zawodowe mnie dopadło. No i last but not least: dyskusja o odpowiedzialności. Badger mówi, że nawet Darth Vader miał obowiązki, bo był odpowiedzialny za Gwiazdę Śmierci, a nawet za dwie! Miód na serce dla fana SW i dowód na to, że mimo upływu ponad 35 lat Gwiezdne wojny są wszędzie!
Nie wiem czy zebrałem do kupy wszystkie myśli jakie nasunęły mi się podczas oglądania trzeciego sezonu. Chętnie bym to jeszcze raz przemyślał, może lepiej ubrał w słowa, może coś jeszcze dorzucił. Nie mogę. Nie mam czasu, sezon czwarty czeka. Noc jest krótka. Sen jest dla słabych.