Cejrowski made in England
Zaginione miasto Z (The Lost City of Z)
Był sobie facet. Właściwie to Fawcett. Percy Fawcett. Brytyjski oficer i podróżnik. Wielokrotny dowódca wypraw do Ameryki Południowej, którą pokochał bezwarunkowo. Wytyczał granicę między Boliwią i Brazylią, był kartografem. Walczył podczas Pierwszej Wojny Światowej. Ponoć jego osoba była inspiracją dla twórców postaci Indiany Jonesa (pojawia się też – albo rzeczy z nim związane – w różnych mediach opowiadających o przygodach Indy’ego jak seriale, gry czy opowiadania). Lara Croft natyka się na jego ślady. Jednym słowem: legenda.
Fawcett podczas swoich wypraw natykał się na ślady starej cywilizacji i próbował przekonać Królewskie Towarzystwo Geograficzne, że gdzieś głęboko w amazońskiej dżungli są dowody na istnienie starożytnej cywilizacji. W jego głowie było to zaginione Miasto Z. Był gotów wiele poświęcić, by je w końcu odnaleźć. Typowo ludzki pęd do odkrywania zamienił się powoli w obsesję.
Twórcy filmu postawili na realizm i ma to swoje zalety. Zdjęcia kręcone w terenie, żadnych protez dżungli rodem z komputera. Krajobrazy wyglądają imponująco, a duszna, parna i nieprzyjemna atmosfera południowoamerykańskiej dżungli wręcz wylewa się z ekranu. Czasem narzekam, że scenarzyści podczas adaptowania prawdziwych wydarzeń czy czyjegoś życiorysu za bardzo puszczają wodze fantazji i dodają elementy dramatyczne czy uatrakcyjniające widowisko w takim stopniu, że wydaje się niewiarygodne. W “Zaginionym mieście Z” jest odwrotnie. Poza finałem twórcy poszli w realizm i w miarę wierne odtworzenie wydarzeń.
Zanim jednak przeczytasz dalej, ostrzeżenie: zamierzam wdać się w ogólne informacje związane z fabułą, które ktoś może uznać za spoilery. Czuj się ostrzeżona/-y.
Problem z filmem polega na tym, że sposób opowiadania historii ma słabe tempo i nawet elementy w teorii emocjonujące są pokazane bardzo statycznie. Poznajemy Percy’ego. Wyprawa. Dotarli do celu, a po drodze dramatycznie było, jak ktoś wypadł z łódki. Wrócili do Wielkiej Brytanii. Znów wyprawa. Jeden uczestnik robi problemy, odesłali go. On w tym czasie zniszczył zapasy jedzenia… No to wracamy do Wielkiej Brytanii! Potem epizod z wojny, jedno płomienne przemówienie do swoich ludzi, jeden szturm i… Dzień dobry! Witamy z powrotem w Wielkiej Brytanii!
Chcę przez to powiedzieć, że cały długi film (2 godziny 20 minut) jest po prostu cholernie nudny. Ani nie dzieje się nic ciekawego, ani postacie nie są specjalnie ciekawe, emocji jest tyle co na wyścigu żółwi ze ślimakami. Epizodyczny charakter konstrukcji fabularnej wygląda trochę jakby ktoś zlepił w jedną produkcję niezbyt ciekawy mini-serial.
Dodatkowo w scenariuszu są znaki zapytania i dziury, których nikt nie zamierza wyjaśniać. Główny bohater trafia do szpitala porażony chlorem podczas bitwy. Nic nie widzi. Dowiadujemy się, że wzrok odzyska, ale lekarz grobowym tonem oznajmia, że do Amazonii już niestety nie będzie mógł jechać. Dlaczego? Nie wiemy. Widzimy jak ciężko znosi tę informację Fawcett, ale nie rozumiemy dlaczego, skoro odzyska wzrok, a nic innego mu nie dolega, nie dla niego wyprawy amazońskie.
Percy Fawcett jest też bardzo progresywny, protestuje gorąco przed uznawaniem rdzennej ludności Amazonii za gorszą, mniej zaawansowaną jak widzi ich większość członków Królewskiego Towarzystwa Geograficznego. Sceny kłótni i wzniosłych tyrad głównego bohatera są napisane w dość groteskowy sposób i przypominają odrobinę niektóre wynurzenia współczesnych “social justice warriors”. Z ciekawości sprawdziłem, czy faktycznie Fawcett był tak oświecony i wyprzedził swoją epokę. Okazało się, że nie, to po prostu fantazja scenarzystów. Nic dziwnego, że pasuje do reszty jak pięść do nosa.
Charlie Hunnam, którego naprawdę lubię, stara się tchnąć w postać Fawcetta życie i jakiś błysk. Z jednej strony to osoba o nienagannych manierach, prawdziwy brytyjski gentleman, z drugiej niestrudzony poszukiwacz przygód, opętany obsesją odnalezienia zaginionego miasta. O ile tę pierwszą wersję Fawcetta aktor zagrał bardzo dobrze, o tyle obsesja i rządza przygód istnieje głównie w dialogach. Na drugim planie przewijają się: Robert Pattinson, Tom Holland, Sienna Miller czy Ian McDiarmid, ale ich udział można podsumować słowem: poprawnie.
Miała być (zakładam) piękna opowieść o eksploracji, ciekawości, nieokiełznanej ludzkiej naturze i obsesji. Wyszedł film, który wygląda pięknie, potrafi zaczarować obrazem, ale cała reszta jest tu potraktowana po macoszemu, przez co ciężko mi polecić z czystym sercem poświęcenie aż 140 minut z życia. Jak kogoś interesuje postać Fawcetta, można ewentualnie obejrzeć, ale nawet wtedy moim zdaniem zakończenie jest rozczarowujące.