Ale to już było… plus tona fan-serwisu
Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie (Star Wars: The Rise of Skywalker)
Klękajcie narody! Oto do kin wchodzi ostatnia (póki Disney nie stwierdzi, że bilionik dolarów by się przydał) odsłona głównej historii w świecie gwiezdnych wojen. Ponad 40 lat, osiem filmów pełnometrażowych, niezliczona ilość zabawek i gadżetów, kilka pokoleń fanów, niezmierzony wpływ na popkulturę i nadszedł ten moment. Grande finale. Produkcja o niezbyt ładnym gramatycznie tytule “Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie” zamyka właśnie ten imponujący rozdział. Jak się prezentuje? Cóż, powiem tak: wyobraźcie sobie, że liczycie na najlepsze sylwestrowe sztuczne ognie w życiu, a o północy pijany wujek podpala całe wiadro na raz. Część fajerwerków nie wybucha wcale, inne bezpośrednio w rzeczonym wiadrze, kolejne na żywopłocie sąsiada i trawniku przed domem, a jeszcze inne pięknie rozświetlają nieboskłon. Jaka piękna katastrofa!
Pierwszy wniosek jaki mi się nasuwa po seansie: “Ostatni Jedi” nigdy nie istniał. Nie ma wielkiego znaczenia, co się tam wydarzyło. Wszystko było bez sensu i postawione na głowie. Zapomnieć, olać, zignorować. Czy to moje zdanie? Niekoniecznie. Wielu zawiedzionych epizodem VIII fanów? Być może. Na pewno jednak jest jeden miłośnik Star Wars, który “The Last Jedi” najwyraźniej przeżyć nie może i dał temu wyraz, robiąc własny film. Produkcja jest bezpośrednim sequelem, a rozczarowanym fanem jest – rzecz jasna – J.J. Abrams. Zaryzykowałbym nawet tezę: ktoś, kto nie zna nowej trylogii, może obejrzeć po sobie epizody VII i IX, i nie zauważyć, że coś się nie spina.
Przesadzam, ale tylko trochę. Film jest dokładnie taki, jakiego można się było spodziewać, wiedząc, że reżyseruje go osoba odpowiedzialna za “Przebudzenie mocy“. Wszystko już było w tej czy innej formie i podobny film już gdzieś widziałem – znak firmowy Abramsa. Lubi na nowo tworzyć tytuły, które lubi. Co gorsza, uprawia najgorszy rodzaj tak zwanego “fan service’u”. Nieważne czy coś ma sens fabularnie, ważne, że znamy i kochamy “star łorsy”. Dlatego wracamy do zniszczonej sali tronowej na drugiej Gwieździe Śmierci, bo J.J. myśli, że to jest super, bo nostalgia i sentyment zastąpią ciekawą historię. Nie tak to działa proszę pana. Najgorsze, że w drugiej połowie seansu epizod IX nawet nie próbuje być subtelny. Bierze widza w dyby, pakuje rurę do gardła i ładuje kolejne “smaczki” czy “easter eggi” jak karmę tucznej gęsi. I o ile niektóre odniesienia są całkiem ciekawe, o tyle inne to odpowiedź na… memy internetowe i dyskusje na forach. Pamiętacie ten żenujący dialog, kiedy Snoke obśmiewa Kylo jak internetowy troll (“You were unbalanced, bested by a girl who had never held a lightsaber!”)? Przygotujcie się na tonę tego typu zagrywek, a jedna (nie powiem, nie będę psuć “zabawy”) jest już tak kuriozalna, że odpowiada na marudzenia fanów sprzed… 36 lat. Mam wrażenie, że spora część scenariusza oparta została o swego rodzaju listę “czego pragną fani” z punktami do odhaczenia. Niebezpiecznie przypominało mi to pewną produkcję z Batmanem i Supermanem (na pewno przypadkowo, a nie dlatego, że współautorem scenariusza jest Chris Terrio, który pracował przy “Batman v Superman” i “Liga sprawiedliwości”).
Mamy zatem mnóstwo nawiązań, przedmiotów i miejsc mających nam przypominać klasyczną trylogię, ale też prequele. Na czele z samym Imperatorem Palpatine, po którego Abrams sięgnął w akcie desperacji, po tym jak mu Johnson ubił Snoke’a w poprzedniej odsłonie. Oczywiście już w pierwszych minutach dowiadujemy się, że stary, dobry Sidious od początku stał za WSZYSTKIM. Najtańszy i najbardziej tandetny zabieg przy pisaniu scenariusza stał się rzeczywistością. Wiecie, rozumiecie, nie było żadnych przesłanek przez dwa filmy, nawet pół słowa i ćwierć sceny, ale tak! Właśnie tak było i zostało zaplanowane od początku! Oczywiście panie Dżej Dżeju, oczywiście.
Kolejnym równie słabym zabiegiem jest macguffinizacja* fabuły. Pierwszy akt wygląda jak epizod osiem i pół, którego Abrams nie miał okazji stworzyć. Rey, Poe i Finn uganiają się po całej galaktyce za pewnym “dynksem”, który robi “coś ważnego”. Żeby wypełnić zadanie, muszą pokonać przeszkody, a potem znaleźć gościa, który pomoże “dynksa” odszyfrować, żeby móc… wyruszyć na poszukiwania kolejnego “dynksa”. Jeden MacGuffin to częste zjawisko, ale tu mamy całą matrioszkową kolekcję takich urządzeń! Po czasie robi się to nudne, przewidywalne i męczące.
Szkoda o tyle, że kilka interakcji na linii Poe-Rey-Finn wypada naprawdę fajnie i to zbrodnia, że dopiero w trzecim filmie mamy tego więcej. Gdyby wcześniej nie rozdzielano ich za wszelką cenę, to może ta przyjaźń, ta paczka wypadłaby równie dobrze na ekranie jak Han-Leia-Luke? Przez zbyt mały czas razem w poprzednich odsłonach filmowi brakuje emocjonalnej podbudowy. Akcja pędzi na złamanie karku i nawet naprawdę dramatyczne momenty nie mają czasu wybrzmieć. Widz nie ma nawet chwili, żeby to przetrawić, bo już lecimy na kolejne planety, robić kolejne rzeczy, żeby znaleźć kolejne przedmioty. Albo osoby. Wszystko zgodnie ze złotą zasadą króla Juliana: “teraz prędko, zanim dotrze do nas, że to bez sensu”. Nawet jeśli pojawiła się arcyładna i efektowna scena pojedynku Rey i Kylo na wraku Gwiazdy Śmierci, to oglądałem ją niewzruszony. Trochę jak walkę Maula z Obi-Wanem i Qui-Gonem. Widowisko świetne, ale kompletnie mnie nie angażowało emocjonalnie.
Pojawiają się też zapomniani przez Johnsona rycerze Ren i o mamo! Co to jest za ekipa! Wyglądają jak niskobudżetowi cosplayerzy w klimatach “Mad Maxa” i przez 90% czasu snują się smutno tu i tam. Są w filmie po nic, ale musieli być, bo… no właśnie panie Abrams, po co? Po co pakować do jednej produkcji trylion wątków, tylko żeby ostatecznie narracyjnie nad wszystkim nie zapanować. Żeby ucinać wątki z taką gracją, z jaką zakończono opowieść o generale Huxie (bez strachu, to żaden spojler, przecież wszystkie postacie kończą swoją historię na epizodzie numer dziewięć).
Aktorzy zagrali na przyzwoitym poziomie. Adam Driver i Oscar Isaac to sprawdzone nazwiska i wiadomo, że poniżej pewnego poziomu nie zejdą, ale nie przechodzą “obok” filmu. Ten drugi zresztą jest chyba najjaśniejszym punktem. Bardzo podobał mi się występ Isaaca. Powinien koniecznie zagrać Nathana Drake’a, jeśli ktoś kiedyś zekranizuje “Uncharted”. Poe w epizodzie IX wygląda dosłownie jak żywcem wyjęty ze wspomnianej gry. Daisy Ridley trzeci raz jako Rey też przypadła mi do gustu. Wydaje mi się, że wyciągnęła maksimum z marnego scenariusza i dzięki temu jej postać staje się odrobinę ciekawsza. Nie jest też aż tak wszechpotężna jak wcześniej, przynajmniej przez moment! Chociaż znów imponuje umiejętnościami, które nabyła na pustynnym Jakku: tym razem padło na żeglarstwo ekstremalne. Mateusz Kusznierewicz może za nią najwyżej bom nosić.
Jest też element z epizodu ósmego, który nadal wygląda dobrze: relacje i chemia na linii Rey-Kylo. Dowiadujemy się kilku ciekawych rzeczy o nich, a wspólne sceny wnoszą całkiem sporo do historii. Chociaż nawet to musiał Abrams spartolić na sam koniec. Nie powiem jak, ale na pewno będziecie wiedzieć, kiedy to zobaczycie. Przewróciłem oczami tak mocno, że widziałem swój kręgosłup. Od środka. Dziwnie natomiast wypadły sceny z Carrie Fisher. Twórcy starali się bardzo złożyć sensowne ujęcia z tego, co nasza ukochana Leia zdążyła nagrać przed śmiercią, ale wypada to momentami dość egzotycznie. Czuć, że coś tu nie gra. Zrozumiałe z uwagi na sytuację i to nie jest zarzut wobec Abramsa czy kogokolwiek z ekipy. Zrobili wszystko, co mogli, żeby uhonorować Carrie i chwała im za to. Na jej widok gardło wysychało, a cała wilgoć przenosiła się do oczu.
“Julianowe” tempo akcji po jakimś czasie tak bardzo mnie zmęczyło i znużyło, że finał obejrzałem w kompletnym zobojętnieniu. Reżyser układa klocki, które mają zakończyć sagę w spektakularny sposób, ale nic takiego się nie dzieje. Mamy quasi-powtórkę z kulminacji “Powrotu Jedi”, łącznie ze scenami niemal żywcem wyjętymi z epizodu VI. Ani to zaskakujące, ani emocjonujące, może wizualnie oszałamiające, ale puste w środku. Po prostu dzieje się na ekranie sporo, ale emocje trochę jak na grzybach. Zaskoczyła mnie tylko ostatnia scena w całym filmie, bo nawet po Abramsie nie spodziewałem się tak tęgiego suchara. Moje pacnięcie w czoło słuchać było prawdopodobnie w samym Hollywood. Z drugiej strony – przyznaję bez bicia – ostatnie ujęcie po żenującym dialogu jest tak ładne, że i tak ścisnęło mnie za gardło.
Wielu artystów, w tym wielu reżyserów, ma w swoich planach tak zwany “passion project”. Z jednej strony dobrze, jeśli autor kocha świat, w którym lepi swoje opus magnum, z drugiej: albo twórca potrafi zapanować nad własnym uczuciem do materiału źródłowego (jak Denis Villeneuve w przypadku “Blade Runnera 2049” czy Peter Jackson z “Władcą pierścieni”), albo nie. Wtedy jest bardziej fanem robiącym wymarzony “fanfik” niż reżyserem kręcącym film dla siebie i dla innych. J.J. Abrams kocha “Gwiezdne wojny” – nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Mimo tego, albo wręcz z tego powodu, poległ z kretesem i stworzył tytuł, o jakim marzył, ale niekoniecznie wyszła z tego spójna, ciekawa i dobra historia. To raczej “fan serwis” pędzący na złamanie karku, zamykający sagę Skywalkerów przewidywalnym, chaotycznym, banalnym i wtórnym finałem.
I – o dziwo – zdejmę tu trochę winy z Abramsa, a wrzucę kamyczek do ogródka pani producent: Kathleen Kennedy. Ona wybierała reżyserów, scenarzystów i zawiodła jako osoba czuwająca nad projektem od strony kreatywnej. Na pewno jest świetna w swojej roli: zatrudnia dobrych twórców, daje im wolność (ograniczoną, patrz Gareth Edwards czy Phil Lord i Chris Miller) i budżet, ale zabrakło kogoś takiego jak Kevin Feige z Marvel Studios. Kogoś, kto obejmie kreatywnym patronatem całość i sprawi, że powstanie koherentna trylogia. Zamiast tego mamy Nową nadzieję 2.0 Abramsa, postawienie wszystkiego na głowie, czyli wizja Johnsona, i na koniec znów Abrams ze swoją nostalgią i kopiowaniem (hołdem dla?) Lucasa.
Konkluzja? Nie odradzam, nie polecam. Fani “Gwiezdnych wojen” i tak pójdą. Sam nie żałuję, że byłem. Nie jestem rozczarowany. Na to jest za późno. Rozczarowany byłem (odrobinę) po “Przebudzeniu mocy” i bardzo po “Ostatnim Jedi“. Przed “Skywalker. Odrodzenie” oczekiwania miałem na tak niskim poziomie, że ciężko byłoby je zawieść. Został tylko smutek, że zmarnowano ogromną szansę i wielki potencjał tego świata. Oryginalną trylogię kocham miłością bezwzględną, prequeli nie cierpię, a epizody VII-IX są dla mnie taką średnią obecnych nurtów w kinie. Nie zostaną zapamiętane jako przełomowe albo szczególnie odważne (może poza “Ostatnim Jedi“). Ot, leżą na tej samej półce co słabsze filmy ze świata MCU. Jak “Ant-man i Osa” czy inna “Kapitan Marvel”. Do obejrzenia. Do zapomnienia. Mimo wszystko – szkoda.
* – MacGuffin – urządzenie/przedmiot, za którym uganiają się bohaterowie filmu, żeby pchnąć fabułę do przodu, więcej na wiki.