Bo Colm przestał lubić Pádraica…
Duchy Inisherin (The Banshees of Inisherin)
Sezon na Oscary w pełni, nominacje ogłoszone więc wypada zapoznać się z co bardziej głośnymi tytułami. Na rekordzistę (“Wszystko wszędzie naraz”, 11 szans na statuetkę) jeszcze przyjdzie czas. Teraz chciałbym się skupić na moim osobistym faworycie. Jak ktoś woli bardzo skróconą wersję recenzji: piszę te słowa 31. stycznia, premiera w Polsce była 20. stycznia, a ja widziałem “Duchy Inisherin” trzy razy… i nie wiem czy to moje ostatnie słowo.
Martin McDonagh nakręcił dopiero czwarty film pełnometrażowy, ale o żadnym z poprzednich nie można powiedzieć, że przeszły bez echa: “In Bruges” (prędzej padnę niż użyję tytułu z polskiej dystrybucji), “7 psychopatów” czy obsypane nagrodami “Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” ze skandalicznym brakiem nominacji do Oscara za reżyserię. “Duchy Inisherin” to – po raz kolejny – coś z zupełnie innej beczki. Bardzo kameralna tragikomedia bazująca w całości na wąskim gronie bohaterów, ich wzajemnych relacjach, interakcjach i dialogach.
Rzecz dzieje się w latach dwudziestych ubiegłego wieku na zapomnianej przez boga (i innych ludzi), położonej u wybrzeży Irlandii wyspie Inisherin. Pádraic Súilleabháin (Colin Farrell) to miejscowy farmer. Poczciwy, miły dla wszystkich, niezbyt lotny. Od lat przyjaźni się z Colmem Dohertym (Brendan Gleeson), miejscowym artystą, skrzypkiem. Pewnego dnia Colm nagle zaczyna unikać Pádraica, a zapytany o powód z rozbrajającą szczerością przyznaje: po prostu już go nie lubi.
Niewiarygodnie prosty i oszczędny sposób na rozpoczęcie historii, która wcale nie będzie prosta, łatwa i przyjemna. McDonagh (który – tradycyjnie dla swoich filmów – napisał scenariusz) zabierze nas w podróż po kilku odwiecznych zagadnieniach dotykających ludzkiej duszy. Co chcemy po sobie zostawić? Czy każdy chce albo musi zrealizować swoje exegi monumentum? Czy możemy bez konsekwencji odkładać na półkę wieloletnich przyjaciół z uwagi na własne widzimisię? Przecież Saint-Exupéry mówił wyraźnie: “jesteś odpowiedzialny za to co oswoiłeś”.
Mało? Jest coś o samotności i strachu przed nią. O tym jak bardzo jesteśmy niegotowi na zmiany i jak mogą wywrócić nasze życie do góry nogami. O potrzebie akceptacji, ale też o potrzebie bycia zapamiętanym przez kogoś więcej niż najbliższych. W końcu o tym jak seria niefortunnych zdarzeń może skutkować eskalacją przekraczającą ludzkie pojęcie.
Tutaj objawia się prawdziwy kunszt scenarzysty. Gdyby ktoś po pierwszych 10 minutach seansu opowiedział mi zakończenie – nie uwierzyłbym, że można z takiego punktu A do takiego punku Z poprowadzić fabułę, żeby to miało ręce i nogi. Tymczasem McDonagh zręcznie lawiruje między (czasem czarną, czasem absurdalną) komedią, a prawdziwymi ludzkimi dramatami. Żadna scena, żaden dialog, żadne słowo nie są w filmie zbędne. Wszystko co widzimy, od przepięknych zdjęć, przez konfrontacje bohaterów, po ich zachowania jest spójne, logiczne i pokazuje przerażający obraz ludzkiej duszy. Duszy, która sfrustrowana, przerażona i zagoniona w kozi róg może zmienić zwykłego człowieka w coś zupełnie innego.
Napisałem, że film jest kameralny i niech za dowód wystarczy fakt, że tak naprawdę mamy czwórkę bohaterów, którzy są na ekranie znaczącą ilość czasu. Poza wymienionymi jest jeszcze siostra Pádraica, Siobhán Súilleabháin (Kerry Condon) i Dominic Kearney (Barry Keoghan), miejscowy głupek i obibok. Ta pierwsza od dawna czuje, że Inisherim to miejsce ponure i nie dające żadnych perspektyw, Dominic natomiast to lekkoduch, ofiara patologicznego ojca, szukający życiowej partnerki niezbyt subtelnymi sposobami.
Dość powiedzieć, że czwórka aktorów grających wspomniane role dostała nominacje do Oscara. Farrell za męski pierwszy plan, pozostali panowie za drugi plan, a Kerry Condon za drugoplanową rolę żeńską. Sam dałbym wszystkim po złotym ludziku, ale minimum przyzwoitości to nagrody dla Farrella i Condon. Cała historia opiera się niemal wyłącznie na interakcjach bohaterów i bez wybitnego aktorstwa poskładałaby się jak domek z kart. Tymczasem wszystko co mogło się udać – udało się. Nie mam ćwierć zarzutu ani pół uwagi do sposobu, w jaki aktorzy wywiązali się ze swoich zadań. Mistrzowie świata w swoim fachu. Ręce same składają się do braw.
Zachwyciła mnie także zręczność z jaką reżyser żongluje naszymi emocjami. Kiedy jest zabawnie – można się śmiać w głos, kiedy jednak jest poważnie, a momentami wręcz tragicznie – cisza na sali kinowej jeży włosy na karku. Całość stylem przypomina coś w rodzaju ludowego podania. Z jednej strony postacie i ich problemy są namacalne i prawdziwe, z drugiej: zmyślona przez McDonagha wyspa Inisherim wydaje się być wyjęta z jakiejś mrocznej baśni.
Jeśli jest jedna mała rzecz, do której mógłbym się przyczepić to jedna drobna metafora, która – w porównaniu z resztą filmu – wydaje się być podana trochę za bardzo wprost. Chodzi o konflikt głównych bohaterów jako swego rodzaju zwierciadło dla toczącej się na kontynencie irlandzkiej wojny domowej. Niby walka obserwowana z bezpiecznej odległości nie bardzo zajmuje mieszkańców wyspy, ale sugestia reżysera jest trochę zbyt narzucająca się.
“Duchy Inisherin” przez swoją kameralność mogłyby by być sztuką teatralną i nie zdziwi mnie taka adaptacja za jakiś czas. Dobrze jednak, że są filmem, bo irlandzka muzyka folkowa połączona z obłędnymi krajobrazami Irlandzkich pół, klifów i bezdroży to dodatkowa uczta dla oczu.
Werdykt może być tylko jeden, ocenę opieram na – jak wspomniałem – seansie premierowym i kolejnych dwóch weryfikujących i jeśli po trzecim razie w głowie mam wyłącznie dychę – ocena musi być (moim skromnym zdaniem) adekwatna. To nie jest film dla wszystkich, to nie jest kino dynamiczne ani efektowne, ale jest to kino genialne. Uważam, że Martin McDonagh popełnił arcydzieło i tego się będę trzymał czekając na kolejne produkcje spod jego ręki.