Brak scenariusza i pomysłu nie ocalił jeszcze żadnego filmu…
Terminator: Ocalenie (Terminator: Salvation)
Słabo. Są postaci, są efekty, są aktorzy, nie ma reżysera i scenariusza. Tzn. niby jest, ale taki to i ja bym napisał. Postaci napisane grubymi krechami. Momenty a’la amerykański “patetyzm” rozwalają. Końcówka jest już tak słaba, że żal. (LEKKI SPOJLEREK) Włamanie do bazy tak samo. Mega super-hiper strzeżona baza SkyNetu i Connor po prostu tam włazi. (LEKKI SPOJLEREK ENDS)
Momentami debilizm goni debilizm. Smaczki są (G’n’R czy “I’ll be back”), ale nie są to smaczki do wyłapania jak w Casino Royle. Tu reżyser wali Cię sztachetą (z napisem ‘smaczek’) w łeb tak subtelnie, że nawet jak nie widziałeś innych części wiesz, że tu coś specjalnego jest. Nie mówiąc już, że żeby wezwać roboty wystarczy puścić głośno piosenkę G’n’R. Do tego w dwóch miejscach ewidentnie zabrakło kasy na efekty (!!!). (LEKKI SPOJLEREK) Np. jak Wornington wciąga w ostatniej chwili Kyle’a do auta, scena aż razi w kinie (LEKKI SPOJLEREK ENDS). Tak samo emocje między bohaterami – kupa śmiechu. Bijacz z ruchu oporu zakochuje się w Worningtonie w ciągu 15 min. W ogóle jakieś takie to było “nieterminatorowe” wszystko. Czekałem na ruch oporu zdziesiątkowany, zepchnięty do dramatycznej obrony, obdarty. Tu mamy pełnoprawne, wielkie bazy wojskowe, groteskowe dowództwo w łodzi podwodnej i Bale’a skaczącego ze 150 m do wody. No harm done. Nawet render mordy Arniego nic nie ratuje.
Nie chcę się już dłużej pastwić ale mógłbym jeszcze dopisać kilka zdań. Na plus kilka fajnych efektów i gra Worningtona. Jak na kino S-F i debiut nieznanego reżysera dałbym pięć i łatkę “film do kotleta”. Jednak to coś ma “terminator” w tytule, a to jednak zobowiązuje. Reżyser i scenarzysta po prostu tego nie dźwignęli. Jak na czwartą część legendarnego cyklu daję trzy.