Co tu się od-ten-tegowało?
The Predator
Shane Black to jeden z moich ulubionych filmowców. Wyreżyserował trzy naprawdę dobre filmy: “The Nice Guys”, “Iron Mana 3” (kwestia jego przyjęcia to sprawa osobna – widać ludzie chcieli więcej standardowego Marvela) i “Kiss Kiss Bang Bang” (który skądinąd reanimował karierę Roberta Downeya Jr.). Ale sprawdził się nie tylko jako reżyser. Był też twórcą scenariuszy do takich sztosów jak: “Bohater ostatniej akcji”, “Ostatni skaut” (pozycja obowiązkowa!) i “Zabójcza broń” (!).
Mało tego! Nie dość, że (podobno) pomagał przy poprawianiu scenariusza do “Predatora” z 1987 roku, to jeszcze zagrał tam Hawkinsa, wesołka z oddziału legendarnego Dutcha. Świat kosmicznego łowcy tropiącego ludzi nie jest więc dla Blacka nowy… nie ma to jednak żadnego znaczenia. Koniec z przydługim wstępem, kawa na ławę: “The Predator” to, póki co, największe kinowe rozczarowanie bieżącego roku. Mam w sobie tyle złości i żalu do Shane’a, że nawet nasmarowanie ultra-krytycznej recenzji niewiele pomoże.
Jak spojrzy się na portfolio reżysera, od razu rzuca się w oczy specjalizacja: komedie sensacyjne, czasem przesycone absurdami, zawsze pełne czarnego humoru. Ale przecież biorąc na warsztat kontynuację “Predatora” – jak by nie patrzeć, jednak horroru – profesjonalista taki jak Black nie zrobiłby z filmu komedii. Prawda? Nieprawda! To jest KOMEDIA. Niech was nie zmylą opisy na IMDB (Action, Adventure, Horror) czy filmwebie (Akcja, Sci-Fi). “The Predator” to komedia, na dodatek słaba, a z poprzednimi odsłonami serii ma wspólny tytuł i to, że jacyś tam znajomo wyglądający kosmici biegają po Ziemi siejąc zniszczenie.
Komedia. Uwierzycie? W dodatku boleśnie nieśmieszna. Większość interakcji między aktorami to przerzucanie się dowcipami (bardzo wyrafinowanymi – obrzezanie bezdomnych, twoja stara i takie tam), one-linerami i sucharami, które nie śmieszyłyby nawet Karola Strasburgera. Gdyby ktoś mi powiedział, że “ghost writerem” scenariusza był Patryk Vega – uwierzyłbym z miejsca. Ba, sam kosmiczny łowca w większości scen funkcjonuje jako (nie)zamierzony “comic relief”. Nawet jak już się pojawia walka i krwawa jatka to widownia raczej się nerwowo uśmiecha, nie do końca kumając, czy po godzinie śmiechów i chichów nadal oglądamy komedię czy to ma być nagle na serio, bo flaki i jucha…
Nie wiem w ogóle czy w trakcie zdjęć gotowy był cały scenariusz. Bo pierwsze 10-15 minut zapowiada coś całkiem sensownego, po czym akcja rusza do przodu i nagle wszystko przestaje działać. Nie ma fabuły opartej o związki przyczynowo-skutkowe. Jest zestaw scen, skleconych bez pomysłu, odzierających Predatora z wszystkiego, co czyniło film Johna McTiernana wielkim. Zero napięcia, klimatu i strachu przed nieznanym. Jest na przykład w bazie wojskowej parking. Stoi na nim kilka efekciarskich motocykli w stylu Harleya-Davidsona. Tak zwanych chopperów. Co tam robią? Ano stoją po to, żeby można było “żartobliwie” nawiązać do słynnego “get to da choppa” z produkcji A.D. 1987…
Akcję obserwujemy towarzysząc snajperowi Quinnowi McKennie (Boyd Holbrook). Po tym jak statek kosmiczny się rozbija, żołnierz zabiera część fantów Predatora i… wysyła je sobie pocztą do domu. Tam jego autystyczne (dokładniej: z zespołem Aspergera) dziecko – Rory (Jacob Tremblay) – z ciekawości uruchamia jakieś urządzenie, które ściąga uwagę kosmicznego łowcy. Tata musi ruszyć na ratunek, towarzyszyć mu będzie spotkana w więziennym autobusie, przypadkowa zbieranina chorych psychicznie weteranów. Miała to być galeria osobliwości, ale tak naprawdę każdy jest śmieszkiem. A szczytem poczucia humoru jest darcie łacha z kolesia z syndromem Tourette’a. Boki zrywać. Do ekipy dołącza klnąca jak szewc Casey Bracket (Olivia Munn). Pani naukowiec z uniwersytetu wezwana do zbadania agresywnego obcego. Co tam jeszcze w menu? Może 3,5 metrowy Predator polujący na innych Predatorów z pomocą (znanych z Predators) predatoro-ogarów? Czarny charakter, kapitan z wojskowej korporacji, który jest tak bardzo groteskowy, że zamiast przerażać – śmieszy? Pomieszanie z poplątaniem, nic się nie klei, a wątków jest mnóstwo. Bohaterowie co rusz zmieniają strony konfliktu i motywacje bez żadnego uzasadnienia, a o powodach zachowania pewnego Predatora dowiadujemy się z ust agenta rządowego. Ten z kolei ma te informacje chyba ze scenariusza. No bo skąd?
Tak jak pisałem wcześniej – nie ma tu ani grama napięcia, ani grama atmosfery znanej z poprzednich odsłon. Żadnego poczucia zagrożenia. Festiwal sucharów. W filmie McTiernana Shane Black grał Hawkinsa. Takiego wesołka, który stroił sobie żarciki dopóki nie zaczęło być gorąco. W “The Predator” wszystkie postaci są Hawkinsem, tylko mniej zabawnym i bardziej żenującym. A żarciki stroją sobie przez cały seans. Jeśli miałbym napisać jak bardzo ten projekt się nie udał, musiałbym przywołać “Ghostbusters” z 2016 roku. To mniej więcej ten sam poziom niezrozumienia pierwowzoru i postawienia wszystkiego na głowie. Rozumiem, że w temacie pokazano już sporo, że sequele nie wypaliły i że trzeba eksperymentować… ale na pewno nie w ten sposób. Na przykład taki James Cameron eksperymentując z drugą częścią “Obcego”, zrobił z kosmicznego horroru-slashera, kosmiczny horror akcji. Ale do cholery nie komedię!
Aktorzy robią co mogą, ale cóż z tego, skoro żarty po prostu nie siadają? Zaśmiałem się kilka razy, ale sam nie wiem czy przypadkiem nie z zażenowania. Aha, i brawa za casting. Olivia Munn jako uznana naukowiec od genetyki i biologii wypada tak wiarygodnie jak swego czasu Dennise Richards w roli fizyka atomowego w niesławnym “Świat to za mało”. Finał jest pozbawiony (jak wszystko inne) sensu i napięcia, ale prawdziwym hitem jest ostatnia scena, zapowiadająca najwyraźniej ciąg dalszy. Oby jednak ten nie nastąpił nigdy. Nie w takiej formie.
Jestem srogo zawiedziony. Rozżalony i zły na Blacka. Nie dość, że stworzył najgorszy film w swojej karierze, to jeszcze zniszczył doszczętnie markę, którą sam pomagał tworzyć. Nawet koszmarna seria AvP nie zrobiła tyle złego Predatorowi. Ba! Pierwsze AvP jest moim zdaniem o dwie klasy lepsze od tego czegoś. Z całego serca odradzam wycieczkę do kina. Chyba, że ktoś do tej pory nie lubił produkcji z kosmicznymi myśliwymi, za to kocha kino klasy Z. Bo jedyny sposób na dobrą zabawę przy “The Predator” (jaki sobie mogę wyobrazić) to spotkanie ze znajomymi, alkohol (dużo!) i seans w poniedziałkowym paśmie na TV Puls. Gdzieś między “Rekinado 7”, a “Mecha-Dżdżownica kontra Giga-Kleszcz”.