Cześć Doris!
Cześć, na imię mam Doris (Hello, My Name Is Doris)
Sześćdziesięcioletnia Doris (Sally Field) poświęciła życie na opiekę nad matką i na zbieranie razem z nią… wszystkiego. Kiedy ostatecznie rodzicielka przenosi się na tamten świat, córka czuje się zagubiona i opuszczona. Dodatkowo zakochuje się w koledze z pracy. Młodszym o jakieś 30-35 lat.
Jestem w stanie wymienić kilkanaście rzeczy, które w tym skromnym (1 mln $ budżetu) filmie mogły pójść nie tak. A jednak udało się. Zamiast głupawej komedii albo ckliwego melodramatu o osobie z zaburzeniami psychicznymi, dostaliśmy ciepłą, kameralną opowieść o tym, że nigdy nie jest za późno, żeby marzyć. Nigdy nie jest za późno, żeby coś zmienić, żeby dać sobie szansę na coś więcej. Sally Field swoją mistrzowską kreacją zabiera nas ze sobą na emocjonalny rollercoaster, który nas wzruszy, rozśmieszy, a na koniec zostawi z jakimś takim dziwnym ciepłem na sercu. Z nadzieją i niedużą dawką zdrowego, prawdziwego optymizmu.
Nie jest to wybitne dzieło, ale zdecydowanie warto obejrzeć. Choćby dla samej roli Field. Poza tym dobrze jest zobaczyć produkcję, która za milion dolarów jest w stanie wzbudzić w człowieku sto razy więcej emocji niż dowolny hit za “bazylion” baksów, będący siedemdziesiątą odsłoną znanej marki. Jeśli to nie jest magia kina, to nie wiem co nią jest.