Aquamana widziałem niedługo po premierze, ale święta i wysyp pozycji oscarowych czy po prostu lepszych filmów (Spider-Man Uniwersum) sprawiły, że gdzieś tam sobie siedział z tyłu głowy. Ale ponieważ całkiem niedawno film przekroczył granicę grubej bańki (ponad miliard dolarów przychodu na całym świecie), mam okazję, by podzielić się opinią na temat najnowszej produkcji tandemu DC/WB.

     Podczas seansu pierwszym, co rzuca się w oczy, jest ilość… wszystkiego. “Aquaman” to film superbohaterski, przygodowy i komediowy, mamy tu genezę bohatera, szkolenie bohatera, wojnę… Ilością pobocznych wątków czy zmian tonu można spokojnie obdzielić dwie-trzy produkcje. I to jest w zasadzie mój główny zarzut wobec filmu. Przez namnożenie wątków pobocznych ciężko się skupić na głównej osi fabularnej. Czas ekranowy też nie jest z gumy więc każda mini-opowieść to osobne kilka minut gadania i zdecydowanie zbyt duża ilość ekspozycji. Kto, co, gdzie, kogo, za co i po co? – zawsze się znajdzie wszystkowiedząca postać, która chętnie usiądzie i nam opowie. Z jednej strony wieje przez to momentami nudą, a z drugiej przez natłok informacji niektórych rzeczy po prostu nie idzie spamiętać. Z tych 2,5 godzin spokojnie można było wyciąć dobre 40 minut i film raczej by zyskał niż stracił. Ot, choćby kwestia czarnych charakterów – mamy dwóch głównych, każdy z inną motywacją. Wystarczyłby jeden i też by było dobrze.

     No to przejdźmy do plusów. Obsada imponuje. Jason Momoa już w “Lidze sprawiedliwości” zaprezentował się nieźle, dlatego nie zaskoczyło mnie, że w solowym występie również nie zawiódł. Jego Aquaman to taki wesoły, przypakowany ziomal, surfer i twardziel, który rozwali komuś kufel na łbie, a potem walnie “selfie” z dzióbkiem. Ciężko sprzedać bohatera z takimi mocami na serio i cieszę się, że reżyser (James Wan) nie silił się na mrok i poważne tematy a’la Zack Snyder. Bliżej “Aquamanowi” do “Ragnaroka” niż do “Ligi Sprawiedliwości” czy “Batman v Superman”.

     Prócz Momoi w filmie błyszczy (dosłownie i w przenośni) Nicole Kidman, dobrze wypadł Willem Dafoe, nawet niewidziany dawno Dolph Lundgren dał sobie radę w takim towarzystwie. Miło go było znów zobaczyć na dużym ekranie. Problemy z aktorami są dwa: Patrick Wilson jako Orm i Amber Heard jako Mera. Ten pierwszy przez pomyłkę grał w trochę innym, dużo poważniejszym filmie niż pozostali. Jeśli chciał groteskowo przeszarżować (co by zdecydowanie do klimatu pasowało) to zabrakło środków. Mera natomiast to pomocniczka, przewodniczka i docelowo dziewczyna Aquamana. Niestety, jest kompletnie nijaka i nie winię tu w sumie samej aktorki. Postać napisano w starym (nie) dobrym stylu: ma być ładna, zakochać się w głównym bohaterze i może dać uratować. Niektórzy jeszcze nie rozumieją, że danie kobiecie kilku scen walki, gdzie kopie zady, to za mało, żeby od pewnych stereotypów uciec. Nie pomógł też fakt, że więcej chemii było czuć między Momoą i Dafoe niż Momoą i Heard…

     Za co jednak najbardziej zapamiętam ten konkretny seans? Za świat. Za podróż w głębiny oceanu, do miejsca tak kolorowego i urzekającego, że cała Wakanda (która też mi się przecież podobała) może się schować! Atlantyda obezwładnia swoim pięknem. Za sam projekt spece od efektów i kreacji takich miejsc powinni z miejsca dostawać Oscara w osobnej kategorii. Na pewno w całej (niezbyt długiej) historii filmów w uniwersum DC to najładniejsza produkcja. Wizualnej stronie kroku dotrzymują zdjęcia. Szczególnie sceny walk i pojedynków nakręcono z pomysłem. Jest dynamicznie, szybko, intensywnie, ale też wiadomo kto jest gdzie, kogo, w co i czym bije. Uniknięto więc choroby wielu współczesnych filmów – ćwierć-sekundowych cięć i epileptycznego montażu. Skróciłbym jedynie (znów) kilka sekwencji, podczas których główny bohater toczy mniejsze lub większe bitwy. Walki jest po prostu trochę za dużo, aż się chwilami od nieustannej akcji chce dyskretnie ziewnąć.

     Tak naprawdę mam problem z oceną końcową. Z jednej strony niedoróbek i elementów do poprawy można wskazać wiele. Przyjemniej oglądałoby się film krótszy, bardziej spójny, z jednym czarnym charakterem i mniejszą ilością ekspozycji. Z drugiej – biorąc pod uwagę konkurencję w uniwersum DC, gdzie chyba tylko “Wonder Woman” i “Man of Steel” dało się oglądać bez zażenowania – ciężko nie docenić “Aquamana”. W końcu ktoś poszedł po rozum do głowy i dał reżyserowi wolną rękę i swobodę w realizowaniu swojej wizji. Mimo wad – na pewno nie można powiedzieć, że Człowiek-Woda jest nijaki, a to już coś. Jeśli cała reszta produkcji w tym uniwersum będzie co najmniej takiej jakości, to w końcu Marvelowi przybędzie sensowny konkurent. A konkurencja niemal zawsze zmusza do pojedynku na jakość. My – widzowie – możemy na tym tylko zyskać.

Aquaman
7/10

Linki

Filmweb, IMDb

Comments

comments