Filmowe umartwianie się
Hitman: Agent 47
Czasem na podstawie opinii w prasie czy mediach można spokojnie założyć, że film jest do bani i go sobie odpuścić. Zazwyczaj tak robię, ale raz na czas mam niezrozumiałą potrzebę krzywdzenia siebie. Kinomaniakowy masochizm. Bo tym właśnie jest obejrzenie nowego filmu o agencie 47. Umartwianiem ciała i duszy.
W tym miejscu normalnie streściłbym fabułę, ale szkoda mojego i waszego czasu. Scenariusz napisał, albo podyktował 10-12 latek i widzowie z tego przedziału wiekowego na pewno znajdą tu sporo “fajowskich” scen i jeszcze bardziej “fajowskich” dialogów. Odrobinę bardziej wymagający widz nie znajdzie tu ani krztyny sensu, ani jednej wartej zapamiętania sceny i ani jednej ciekawej postaci. Wszystko jest płaskie, nielogiczne, a momentami skrajnie wręcz głupie. Mission: Impossible czy Tożsamość Bourne’a to przy Hitmanie filmy wręcz paradokumentalne. Dość powiedzieć, że scenariusz tego filmu napisał autor takich hitów jak poprzedni Hitman (wg mnie słaby ale ciut lepszy niż to), Szklana pułapka 5 czy X-Men Geneza: Wolverine. Mistrzem to on nie jest, co?
Agent 47 w grach potrafił być niewidzialny i eliminować wrogów po cichu. W kolejnej “egranizacji” tłumy wrogów wybiegają przed lufę głównego bohatera tylko po to, żeby zginąć i żeby on mógł przyjmować coraz wymyślniejsze pozycje do oddawania strzałów.
Jedyny plus to Rupert Friend w tytułowej roli. Aktor znany z Homeland wypadł tu całkiem dobrze Poza nim brak tu jakichkolwiek pozytywów, film trwa półtora godziny,a dłużył mi się straszliwie. Cały czas ziewałem, klepałem dłonią w czoło albo przewracałem oczami. Nie ma tu nic wartego zobaczenia. Nie oglądajcie Hitmana, nie róbcie sobie krzywdy.