Idealny film akcji
Twierdza (The Rock)
Czasem jest tak, że interweniuje siła wyższa. Po prostu. Nie wiem, czy to idealne ułożenie planet, koniunkcja sfer, bezpośrednie działanie jakiejś opatrzności, kosmos staje w miejscu, a może to po prostu błąd w Matriksie? Zdarza się to rzadko, od wielkiego dzwonu, ale dzieją się wtedy rzeczy dziwne. A to nietypowa kometa pojawia się na niebie, a to Polacy zaczynają się zachowywać odpowiedzialnie, a to wojna kończy się niespodziewanym rozejmem, a to reżyser pokroju Michaela Baya robi film doskonały.
Tak. Doskonały. Obejrzałem “Twierdzę” ponownie. Oglądam przynajmniej 1-2 razy w roku i powiadam wam kochani – nie wiem, jakie zakrzywienie czasoprzestrzeni miało wtedy miejsce, ale po 24 latach od premiery nadal nie mam się do czego przyczepić.
Fabuła? Prosta i pretekstowa. Gość bierze zakładników i trzeba go powstrzymać. Czy aby na pewno? Nie. To budzący naszą sympatię generał Francis Hummel, bohater i legenda amerykańskiego wojska. Po śmierci żony wykonuje najbardziej desperacki krok w swoim życiu. Żeby się wzbogacić? Zyskać władzę nad światem? Nie. Chce pomóc rodzinom poległych żołnierzy. Tym, którzy zginęli w krajach Trzeciego Świata, a że w trakcie nielegalnych operacji, to słuch po nich zaginął. Brak wojskowego pochówku, brak godnego odszkodowania. Ciężko nie sympatyzować z takim czarnym… przepraszam, z takim “czarnym” charakterem. A im dalej w las, tym bardziej chłop okazuje się honorowy i uczciwy. Konia z rzędem temu, kto w dowolnym popcornowym filmie akcji znajdzie tak zniuansowanego antagonistę.
A co z protagonistami? Stanley Goodspeed, agent FBI do spraw broni chemicznej. Zakręcony jak dwa metry sznurka w kieszeni fana The Beatles, zero doświadczenia w terenie plus szok wywołany niespodziewaną ciążą swojej dziewczyny. John Patrick Mason, nielegalnie więziony od ponad 30 lat agent brytyjskiego wywiadu. Oficjalnie nie istnieje. Nieoficjalnie jest oczytanym zabijaką w świetnej formie jak na dziadka, żyje tylko dlatego, że nie oddał skradzionego mikrofilmu z sekretami USA. Jedynym dowodem na jego istnienie jest córka.
Lokacja? San Francisco, zatoka, a dokładnie Alcatraz. Tytułowa “Twierdza”*. Najbardziej znane więzienie na świecie. Niby muzeum, ale na potrzeby Hummela zamienione w fort, który trzeba opanować zanim zostaną wystrzelone rakiety. A nie są to byle jakie pociski. Gaz VX, który przenoszą, to najgorsza z możliwych trucizn. Nie musimy słuchać 10-minutowych dialogów z ekspozycją (dzień dobry panie Nolanie), żeby wiedzieć. W początkowej sekwencji mamy aż za dobrze pokazane, co ów gaz robi z człowiekiem. Scena do dziś robi piorunujące wrażenie, a w całej opowieści jest moim zdaniem kluczowa: od tego momentu wiemy, że zagrożenie jest realne i przerażające niezależnie od intencji Hummela.
Obsada? Kosmiczna! Ed Harris, Nicolas Cage i Sean Connery w rolach głównych. Ten pierwszy gra bardzo serio, drugi puszczony samopas robi typowego Cage’a (ciężko to lepiej ubrać w słowa), a trzeci wygląda jakby świetnie się bawił i jako jedyny miał świadomość, w jakim filmie gra. Zazwyczaj zaliczam tego typu rozstrzał do wad, ale tutaj jakimś cudem działa. Z jednej strony niemal wszystko związane z postacią Harrisa jest śmiertelnie poważne i dramatyczne, z drugiej wygłupy Cage’a i one-linery Connery’ego nie psują ogólnego wrażenia. Wręcz przeciwnie, czasem sprytnie i celnie przełamują powagę tak, by nie zrobiło się zbyt serio. W końcu to nie dramat psychologiczny ani film na podstawie prawdziwych wydarzeń. Na drugim planie także same udane występy: Michael Biehn, David Morse czy John Spencer, a także Vanessa Marcil czy Claire Forlani to po prostu kolejne pozytywne akcenty.
Muzyka? Słucham jej pisząc recenzję. Pożyczyłem kasetę magnetofonową od kumpla (Pozdro Domin!), przegrałem na własny nośnik, a potem zakatowałem aż przestała działać. Tyle razy przesłuchałem. Do dziś OST z “Twierdzy” uważam za opus magnum Hansa Zimmera (a pomagał mu Nick Glennie-Smith) i mimo że wiele jego nowszych utworów lubię (drudzy i trzeci “Piraci z Karaibów” czy “Gladiator“), uważam, że nic lepszego spod jego ręki do dziś nie wyszło. “Hummel Gets The Rockets“, “Rock House Jail“, “Rocket Away“? Mogę słuchać w pętli przez tydzień.
A jak “The Rock” wypada na tle gatunku? Walki wręcz, pościgi ulicami San Francisco, strzelaniny, wybuchy, ratunek przychodzący w ostatniej chwili – wszystko jest, wymieszane w idealnych proporcjach, nie nudzi, nie rozprasza, nie psuje odbioru. Mamy tu niemal komplet znaków szczególnych stylu Michaela Baya: testosteronowi twardziele, militaria, amerykańskie flagi, patos, eksplozje i cięte (lekko sucharowe) riposty. Przy czym chyba jeszcze producenci trzymali chłopa w ryzach i żaden z tych elementów nie jest męczący ani zbyt mocno eksploatowany (czego nie można powiedzieć np. o “Bad Boys 2” czy dowolnych “Transformers”). Znalazło się nawet miejsce na popisowy numer Baya: obrót kamery patrzącej z dołu na bohatera wstającego po uniknięciu śmierci, czyli tzw. “hero shot” (najbardziej znane użycie jest w pierwszych “Bad Boys”: KLIK). Głupotki, nielogiczności i błędy znajdziemy, a jak! Czy są to jednak defekty, które odbierają satysfakcję z oglądania? W żadnym wypadku. Jak na kino akcji historia jest spójna i pozbawiona rażących niedociągnięć.
Nie będę przepraszał za ostateczną ocenę ani się z niej tłumaczył. Nie rozumiem, jak doszło do powstania filmu, ale zalicza się on do niewielu tytułów, które znam niemal na pamięć, a i tak oglądam regularnie. “Twierdza” jest szczytowym osiągnięciem kina akcji nie tylko lat dziewięćdziesiątych, ale w ogóle. Ponadczasowa produkcja, cały czas tak samo wciąga, zawsze daje mi te same emocje. Opus magnum Michaela Baya i po prostu film doskonały w swojej kategorii.
PS Mało kto wie, ale przy scenariuszu grzebali niewymienieni w napisach Aaron Sorkin i Quentin Tarantino. Przepisy były takie, że tylko oryginalni autorzy (David Weisberg, Douglas Cook), plus jedna osoba dodatkowo pracująca przy scenariuszu (Mark Rosner), mogli się pojawić na końcu filmu. Protestował przeciwko pominięciu wyżej wymienionych sam reżyser, ale jak widać, nic nie wskórał (źródło: KLIK).
* – A kysz! Powinno być “skała”. Wiem, że po polsku brzmi słabiej, ale chodzi przecież o ten rodzaj “głazu bodzącego morze”, który stanowi fundament dla Alcatraz. Jeśli mam się na siłę czepiać czegoś w tej produkcji, to właśnie tłumaczenia tytułu.