It, prey, low bez Julii Roberts, za to z predatorem i fatalnym CGI
Predator: Prey (Prey)
Krótki wstęp niekoniecznie związany z filmem. Część z was zapewne wie, część nie: od jakiegoś czasu swoje teksty pisuję dla fsgk.pl. Zazwyczaj jak ktoś z portalu napisze recenzję danego tytułu to ja już się nie udzielam, chyba, że jest jeszcze coś do powiedzenia. Tak było w tym przypadku więc oto przed wami kilka moich nieuczesanych myśli o “Prey”. Miłego czytania!
***
Wieść gminna niesie, że niepuszczone bąki – jak to z ciepłym powietrzem bywa – unoszą się do góry, trafiają do głowy i tak rodzą się gów… hm… pomysły z tyłka wzięte. Nie wiem, czy to tylko mit, czy amerykańscy naukowcy udowodnili już taką teorię, wiem natomiast, że pomysłem z zadu będzie napisanie w tak krótkim czasie drugiego tekstu o “Prey” trochę w kontrze , a trochę w zgodzie z recenzją imć Crowleya (KILK).
Obejrzałem “Prey” i zrobiło mi się słabo. Nie dlatego, że film jest zły. Nie jest. Ba, przy dramatycznym poziomie kolejnych sequeli umieściłbym go dość wysoko. Nie dlatego, że “o jejku, baba bije predatora, cancel culture i chcą nam zabrać męski świat”. To bzdura, bo dobrze napisane kobiece postaci bywają lepsze niż męskie. Słabo mi, bo cierpię katusze, jak widzę mocno średni film, który miał potencjał na bycie czymś więcej. Masa dobrych pomysłów zderzyła się ze ścianą kiepskiego wykonania i mówię tu o wszystkich elementach: od scenariusza, po realizację techniczną.
Ważna uwaga – film jest prosty jak budowa cepa i kopiuje oryginał, więc zaskoczeń raczej nie uświadczycie, ale dalszy tekst lepiej czytać po obejrzeniu, bo kilka rzeczy z seansu podam wprost. Czujcie się ostrzeżeni przed drobnymi spoilerami.
Zacznijmy od pozytywów. Osadzenie serii w XVIII wieku i postawienie naprzeciw predatora rdzennej ludności Ameryki Północnej to strzał w dziesiątkę. Zamiast dżungli Wielkie Równiny, preria, lasy dzisiejszego USA. Zamiast komandosów i najemników, myśliwi i wojownicy Komanczów (plus młoda dziewczyna próbująca do nich równać). Niby to samo, ale nie tak samo. Można ładnie pokazać przyrodę, niesamowite krajobrazy, zwyczaje Indian i ich stosunek do przyrody. Dostajemy to wszystko na ekranie i nie będę ukrywał – bardzo mi się podobało. Tak jak zatrudnienie rdzennych Amerykanów.
Małym kamyczkiem do ogródka jest ten nieszczęsny angielski. Tym bardziej że język Komanczów pojawia się kilka razy i brzmi świetnie, a powrót do współczesnego języka psuje immersję. Immersja jest zresztą największym problemem, jaki mam z filmem, ale po kolei. Zacznijmy od podstaw. Czym jest immersja? Wg Wikipedii:
Immersyjność – proces „zanurzania” albo „pochłaniania” osoby przez rzeczywistość wirtualną. Następuje tak zwane „zanurzenie zmysłów”.
Przykład z językiem jest zatem idealny. Komancze gadający jak Komancze – immersja rośnie, Komancze gadający jak ziomek z New Jersey – immersja spada. Proste? Proste.
Ważne, żeby mieć to z tyłu głowy, bo przechodzimy do najbardziej drażliwego tematu. Zadyma w internecie, bo przecież “dziewuszka nie może pokonać predatora!”. Dlaczego? Bo grupa przekoksowanych komandosów została wybita i ledwie jeden utrzymał się przy życiu, żeby dokonać zemsty. Przepraszam bardzo, a nasz kochany Arnie to zatłukł kosmitę gołymi rękoma czy ostatecznie wygrał sprytem i dobrym planem? Jeśli – a wiemy to od dawna – żaden człowiek nie ma szans z predatorem w bezpośrednim starciu, to co za różnica czy przechytrzy go ultra-męska góra mięśni, czy filigranowa spryciara? Dla mnie – żadna.
To powiedziawszy, nadal mam problem z Naru, tylko leży on gdzie indziej i w ogóle nie dotyka ani jej wieku ani płci. Ba, gdyby zrobiono dokładnie ten sam film, w dokładnie ten sam sposób, a zamiast Naru był Baru, młody Indianin, odczucia miałbym identyczne. Dlaczego?
Ano dlatego, że protagonistka w “Prey” wypada nieautentycznie. Mam problem z tłem tej historii. Poznajemy ją kiedy bardzo chce udowodnić swoją wartość, ale jednocześnie nie jest w stanie upolować niczego. Ani jelenia, ani królika. Nagle wpada na pomysł, że można tomahawka obwiązać sznurkiem i… siup. Cztery czy pięć królików upolowane. Jakim cudem? Co daje sznurek jak się nie jest w stanie trafić w stojącą zwierzynę?
Potem już idzie lawinowo. Dziewczyna filigranowa, drobniutka, a wali “z karata” jak Bruce Lee i jest w stanie obezwładnić 4-5 pełnowymiarowych, francuskich zakapiorów. Po prostu w tej scenie była potrzebna waleczna i zaradna Naru więc hop siup i potrafi walczyć wręcz z wieloma przeciwnikami, a każdy trzy razy większy od niej.
Czepiasz się pierdół i chcesz realizmu, a to film science-fiction o łowcy z kosmosu!
Tak i nie. Czepiam się konstrukcji fabularnej. Mam świadomość, że w historii predatora pewne skróty i umowności się zdarzają, ale nadal świat przedstawiony musi się trzymać kupy, czyż nie? Zobaczcie: przylatuje obcy z kosmosu walczyć z Indianami, tak? A oni w odpowiedzi wyciągają M16 i oddają kilka serii w kierunku napastnika. Powiecie “ej, co jest grane?” czy “spoko, to w końcu takie kino”? No właśnie.
Teraz zamienię się w niespełnionego scenarzystę i odpowiem na wszelkie “tylko krytykować umisz, sam byś lepiej nie zrobił”. Nie wiem, czy lepiej, ale wyobraźcie sobie taki wariant: Naru chce być myśliwym, a nie zbieraczką. Jej upór doprowadza do tragedii albo narażenia plemienia na jakieś niebezpieczeństwo. Kara? Banicja i życie z dala od swoich. Wygnana dziewczyna tuła się po lasach, sytuacja zmusza ją do radzenia sobie w niebezpiecznym świecie. Może też na przykład poznać po drodze innego wygnanego dawno ziomka, który ją przygarnie i wszystkiego nauczy (pozdrowienia dla fanów Horizon Zero Dawn). Szkolenie przez parę lat, przetrwanie w dziczy i bum! Mamy wiarygodną wojowniczkę, która jest w stanie skasować mały oddział francuskich traperów albo potrafi – z wykorzystaniem znanego sobie terenu – wyprowadzić w pole najgroźniejszego przeciwnika, tego z innej planety.
Doskonałe? W żadnym razie, ale moim skromnym zdaniem przynajmniej wiemy skąd u Naru umiejętności pozwalające wychodzić cało z opresji. Dlatego wcale nie starcie i ostateczne pokonanie predatora przez dziewuchę jest tu problemem, ani nie to, że dziewucha jest dziewuchą. Jedynie to, że słabo przygotowano jej opowieść i wychodzi na to, że między gotowaniem i leczeniem sama nauczyła się karate i celnego rzucania toporkiem. Chociaż nie, toporek zaczął być skuteczny, dopiero jak dostał sznureczek.
Na CGI mój poprzednik już narzekał, ja dodam od siebie, że nie tylko zwierzęta stworzone komputerowo wyglądają paskudnie (efekty [nie]specjalne na poziomie mniej więcej 2005 roku), ale też gore. Niby krew tryska jak z fontanny, momentami odcinane są kończyny, ale nie ma w tym realizmu z oryginału, są za to pokraczne animacje przypominające jajcarskie wodospady juchy z filmów Tarantino.
Nie podobały mi się też dziwnie ucięte sceny, w których raził brak sensownego wyjaśnienia. Predator prawie dopadł Naru, ona w potrzasku, bo wpadła we wnyki. Widzimy predatora dosłownie 2 m od niej oceniającego czy jeszcze jest zagrożeniem i warta upolowania czy już nie. Kamera robi kółko i… nie wiem czy tu był jakiś upływ czasu (na oko nie), a stoi obok dziewczyny 3-4 francuskich traperów uzbrojonych po zęby. I ciach, koniec ujęcia. Co tam się wydarzyło? Predek nie zauważył Francuzów czy o co chodzi? W innym momencie na pomoc swojej pani rusza dzielny pies i rzuca się na kosmitę i… tyle go widzieli. Nie wiadomo co się stało. Generalnie psina pojawia się i znika zupełnie bez sensu, jak narzędzie, którego używają twórcy, a nie jak bohater z krwi i kości.
Na koniec dorzucę jeszcze opinię o tym jak wybrzmiewa morał podany w filmie. Otóż zaczyna się nieźle i wygląda na historię o emancypacji, przełamywaniu schematów, a także uporze w walce o marzenia i status społeczny. A potem dostajemy dialogi w stylu (dosłownie) “kobieta powinna siedzieć przy garach, a nie polować” i inne takie subtelne wrzuty, żeby przypadkiem nie umknęło nam, że chodzi o feminizm. Szkoda, bo i to można było podać lepiej i przez jakiś czas miałem nadzieję, że reżyser nie wyciągnie dechy z napisem “MORAŁ” i nie zacznie walić mnie po łbie…
Nie planowałem pisać o “Prey” nic skoro kolega już recenzję napisał, ale po seansie poczułem zew klawiatury. Bo bardziej niż filmy złe od A do Z (a widziałem ostatnio takich kilka, może wam opiszę) smucą mnie filmy, które zawierają dobre pomysły, a kończą jako niewykorzystany potencjał (i za to -1 do oceny względem Crowleya). Szkoda, naprawdę szkoda.