Redaktor Crowley (dla niewtajemniczonych, mój dobry, redakcyjny kolega z fsgk.pl)  to jest taki gość, co zna się na filmach (a na muzyce to się zna jak mało kto). Crowley intencjonalnie rzuca się na “Zenki” i “polskie pisiont facjat Greja”, bo lubi elegancko skrytykować kinowy paździerz. Crowley lubi też pośmiać się ze mnie i moich szlachetnych intencji. Kiedy bowiem rzucam się na kolejne netflixowe produkcje nęcące dobrym zwiastunem, robię to po części dla was – czytelników. Aby zachęcić do obejrzenia mało popularnych i nieoczywistych propozycji (“Platforma“), albo ostrzec przed produkcjami, na które szkoda czasu (“Potrójna Granica“). Im częściej trafiam na kiepskie tytuły, tym większy Crowley ma ubaw. Czemu o tym piszę? Otóż w trakcie seansu “Tyler Rake: Ocalenie” i zaraz po nim mimowolnie słyszałem z tyłu głowy coraz głośniejszy i bardziej donośny, szyderczy śmiech redakcyjnego kolegi…

     Tyler Rake (Chris Hemsworth) jest najemnikiem w stylu znanym z kina akcji lat osiemdziesiątych. W pierwszej scenie budzi się z alkoholowej drzemki, podaje koledze piwo (z zaznaczeniem: potrzymaj, ale nie pij!), a potem bez namysłu skacze z 30-metrowej przepaści do wody. Tam osiada na dno i medytuje w pozycji tybetańskiego mnicha. Taki jest męski, odważny i szalony. I nie boi się śmierci! Raz po raz rzuca jej wyzwanie. W filmie tego nie znajdziecie, ale jestem pewien, że Tyler sika 12-letnią whisky, zamiast gumy żuje szkło, a kiedy defekuje – zamiast standardowego stolca wypadają z niego tytanowe kulki. Nawet współcześni twardziele w typie Johna Wicka czy Dominica Toretto wyglądają przy nim na przedszkolaków.

     W przerwach między byciem męskim a byciem jeszcze bardziej męskim, Tyler wykonuje misje zlecone mu przez (niezbyt) tajemniczą Nik Khan (Golshifteh Farahani). Tym razem chodzi o tytułowe ocalenie (a tak naprawdę odbicie/wydobycie, oryginalny tytuł to po prostu “Extraction”) syna hinduskiego bossa narkotykowego, którego porwał bangladeski boss narkotykowy. Rake wyrusza zatem na kolejną niebezpieczną wyprawę, podczas której będzie zabijał używając broni palnej, białej, gołymi rękami, a także wszystkim innym, co ma akurat w zasięgu wzroku czy ramion. Zaprzyjaźni się z porwanym, opowie łzawą historię z przeszłości i poczęstuje widza kilkoma oczywistymi mądrościami życiowymi.

     Byłem w szoku po zajrzeniu na listę płac. Scenariusz napisał Joe Russo. Tak, ten od kolejnych produkcji cyklu Marvela. Jego brat zresztą był współproducentem. A szok spowodowany jest nieprawdopodobną miernością fabuły. Film odhacza chyba wszystkie możliwe kalki kina tego typu. Bohater z trudną przeszłością, nie ma nic do stracenia. Zostaje zdradzony. Zawiązuje się emocjonalnie z chłopcem i zamierza go chronić za wszelką cenę. Zostaje zdradzony ponownie. Zyskuje nietypowego sojusznika. Jakby ktoś miał listę wątków i motywów na podstawie klasyków gatunku i po kolei inkorporował na swoje potrzeby. Czasem to działa, przecież jak kopiować to od najlepszych. Niestety, w tym przypadku całość okazuje się niestrawna, płytka emocjonalnie, nielogiczna i nieangażująca. Na siłę przekombinowana. Ktoś chciał tu połączyć “Johna Wicka”, “Man on fire” z Denzelem Washingtonem, “Commando” i “Ocalonego” z markiem Wahlbergiem. Niestety, nie wyszło.

     Mam wrażenie, że filmowcy z Chin wymarzyli sobie superprodukcję rodem z Hollywood ze znaną gębą i dostaliśmy “Wielki mur” z Mattem Damonem. Potem Izrael nakręcił “Operację bracia” z Chrisem Evansem. Teraz koledzy z Indii nie chcieli być gorsi, więc wzięli Thora i rąbnęli własną superprodukcję. To tylko rzecz jasna moje wrażenie, ale takie miałem pierwsze skojarzenie. Chris Hemsworth stara się jak może, ale wypada groteskowo. Stworzył postać przerysowaną, a nie jestem do końca przekonany, że taki był zamiar (jak np. w przypadku Johna Wicka).

     Jedynym elementem sprawiającym, że nie uważam tego czasu za stracony, są niektóre sekwencje strzelanin i pościgów. Bywa naprawdę dynamicznie i efektownie. Widać duży wpływ produkcji, które w ostatniej dekadzie wyznaczały standardy gatunku (“John Wick“, “Atomic Blonde“, “Mission: Impossible“), ale nawet te czasem obnażają brak budżetu i umiejętności. Mamy na przykład pewną scenę ucieczki stylizowaną na jedno długie ujęcie. Zamysł był dobry, ale efekt mnie raczej rozbawił niż powalił.

     W czasie kwarantanny i odpowiedzialnego siedzenia w domu można nadrobić wiele zaległości, obejrzeć ponownie legendarne produkcje czy po raz n-ty zafundować sobie seans ulubionej komedii, czy nawet filmu typu “guilty pleasure”. Każda z tych form spędzenia czasu przed TV będzie lepszym pomysłem niż “Tyler Rake: Ocalenie”. Sam Hargrave (debiutujący w pełnym metrażu reżyser) i Joe Russo dołączają niniejszym do grona twórców, którzy “obdarowali” nas kolejną netflixową porażką, która na podstawie zwiastuna wydawała się mieć potencjał na coś więcej.

Tyler Rake: Ocalenie (Extraction)
3/10

Linki

Filmweb, IMDb

Comments

comments