Mojżeszowe związki zawodowe
Exodus: Bogowie i królowie (Exodus: Gods and Kings)
Wielkie widowiska historyczne i/lub biblijne ekranizacje odeszły do lamusa, to jest fakt. Czasy Ben Hurów i innych Jezusów z Nazaretu skończyły się trochę przed końcem XX wieku. Ridley Scott, znakomity przecież reżyser, postanowił wrócić do gatunku i zaserwował nam opowieść o Mojżeszu próbując ożenić spektakularność tego typu kina z współczesnym stylem. Jak wyszło? Cóż, najkrócej mówiąc: średnio.
Mojżesza poznajemy kiedy jest młodym chłopcem na dworze faraona. Jest najlepszym przyjacielem syna władcy, a tenże traktuje obu jak swoich potomków. Rzekłbym nawet, że ze wskazaniem na Hebrajczyka. Tzn. Egipcjanina, bo przecież sam przyszły przywódca Żydów nie ma świadomości swego pochodzenia. Po krótkim wprowadzeniu przenosimy się do czasu kiedy to Ramzes i Mojżesz są dorośli, a aktualny faraon dokonuje żywota. Pierworodny następca jest raczej zwolennikiem dobrej zmiany. Wprowadza usprawnienia typu budowa większego pałacu, zamordyzm i przykręcanie śruby robotnikom. Przy okazji wychodzi na jaw skąd wziął się jego kuzyn i Mojżesz dostaje bilet w jedną stronę poza granice Egiptu. Znajduje spokój i miłość w górskiej wsi, ale nie dane jest mu się tym nacieszyć. Podczas burzy zażywa przypadkiem kąpieli błotnej i na ciężkiej fazie widzi dziecko podające się za boga i gorejący (na niebiesko, że jak?) krzew. Nie do końca zgadza się z Jahwe, ale podejmuje się misji zostania Lechem Wałęsą p. n. e. Jako, że mamy do czynienia z kinem współczesnym, nasz bohater zamiast chodzić i gadać przystępuje do walki wręcz, a także szkoli hebrajską partyzantkę do walk miejskich i wojny podjazdowej. Resztę historii znamy z biblii, nie ma sensu opisywać.
Pierwsze słowo jakie mi przychodzi do głowy a propos filmu to słowo “nierówny”. Z jednej strony Scott składa hołd dawnym produkcjom i niektóre sceny są przerażająco wręcz teatralne. Zagrane z taką przesadą, że na granicy groteski. Ot, choćby postać Ramzesa wypada karykaturalnie. Joel Edgerton stara się jak może, ale materiał, z którym pracuje (czy raczej walczy) jest najwyżej lichej jakości. Nie ma tu żadnej spójności. Raz jest czułym ojcem, raz potworem, ale to wszystko jest sztuczne i niewiarygodne. Dziwne o tyle, że podobną postać już kiedyś ten reżyser stworzył i była genialna. Chodzi mi o Kommodusa z Gladiatora. Christan Bale i jego Mojżesz to interesujące podejście do tematu. Nie jest pacyfistycznym mędrcem słodko popierdującym o religii i pokoju, ma raczej rewolucyjne podejście, a z bogiem wręcz się kłóci, nie zgadzając się na pewne ruchy. W tle jest jeszcze kilka znanych nazwisk, ale albo maja dwie kwestie przez cały film (Sigourney Weaver, dosłownie dwa-trzy zdania) albo nazywają się Aaron Paul i grają postać biblijną z twarzą Jesse’go Pinkmana z Breaking Bad. Tego się nie da “odzobaczyć”.
Niesamowicie wygląda realizacja plag egipskich. Przede wszystkim pokazane są tak, jakby naprawdę mogły mieć miejsce. Woda w Egipcie nie zamienia się w krew na pstryknięcie palców, ma to swoje konkretne przyczyny. Reszta nieszczęść także układa się w logiczną całość. Ten element zaliczam na plus choć trwa to trochę zbyt… długo. Mam wrażenie, że na pół godziny aktorzy niemal zupełnie zniknęli z ekranu. Zamiast tego dostajemy sceny obrazujące kolejne plagi. Szerokie kadry, dużo (naprawdę niezłych) efektów specjalnych itp. Jedyny minus tutaj to kilka momentów już po wyjściu z niewoli. Kiedy Żydzi wędrują przez pustynie, w zależności od kąta kamery ich liczebność skacze jak liczebność demonstracji KODu w zależności od źródła liczącego.
Jestem zdziwiony, bo po recenzjach spodziewałem się mniej. Nie jest to najlepszy film Scotta. Nie jest nawet w top 10, ale to nadal przyzwoita produkcja, na pewno lepsza niż niektóre wyskoki reżysera z ostatniej dekady (Prometeusz, Robin Hood). Jak ktoś tęskni za klimatami z Ben Hura – może spokojnie obejrzeć.