“Bad bojs, bad bojs, łociu gona du, łociu gona du łen dej kam for ju?” wdarło się do naszych uszu (i na ekrany kin) z impetem. Nowe pokolenie policjantów z Miami – Mike Lowery i Marcus Burnett – zdobyło serca widzów lubujących się w (pod)gatunku “buddy (cop) comedy”. Reżyserski debiut (!) Michaela Baya to film efektowny, dynamiczny i zabawny dzięki niesamowitej chemii między Willem Smithem i Martinem Lawrence’em. Druga część pojawiła się po ośmiu latach i zebrała niezłe opinie, ale mnie “to samo, tylko wszystkiego więcej” nie urzekło. O ile z jedynki pamiętam połowę scen i tekstów, o tyle z dwójki jedynie makabryczny pościg z rzucaniem denatami w samochody i obrażającą ludzką inteligencję wyprawę na Kubę w finale. Nawet John Matrix z “Commando” uznałby tę akcję za przesadzoną. Minęły kolejne lata, tym razem aż 17, a my otrzymujemy trzecią część przygód Mike’a i Marcusa. Czy warto było czekać?

     Z uwagi na upływ czasu spotykamy starych znajomych w nowych okolicznościach. Przynajmniej jednego znajomego. Marcus zostaje dziadkiem, coraz częściej myśli o oddaniu odznaki i przejściu na spokojną, zasłużoną emeryturę. Mike, z drugiej strony, czuje się wiecznym dwudziestolatkiem i deklaruje, że zamierza ścigać bandziorów “aż stuknie mu setka”. Nie przyjmuje argumentów o potrzebie stabilizacji, starzeniu się i przemijaniu. Będzie jednak musiał parę spraw poważnie przemyśleć, bo pewna sprawa z bardzo zamierzchłej przeszłości właśnie wraca i zamierza wszystkich wokół nafaszerować ołowiem, a na końcu ukatrupić samego Mike’a.

     Bilall Fallah i Adil El Arbi, dwaj kompletnie nieznani mi belgijscy reżyserzy, wzięli się za reanimację leciwej już marki i… nie polegli. A to już coś! Wróciła magia między głównymi bohaterami, bywa zabawnie, bywa dramatycznie. Smith i Lawrence nie stracili “tego czegoś” i nadal potrafią z byle sceny zrobić coś zabawnego. Wraca też Joe Pantoliano jako wiecznie wkurzony kapitan Howard, a w ramach hołdu na sekundę pojawia się na ekranie sam Michael Bay. Do pomocy w rozwiązaniu zagadki Mike’owi i Marcusowi dorzucono AMMO, czyli wschodzące gwiazdy policji w Miami. Grupa młodych agentów do zadań specjalnych, obeznana w świecie cyfrowym (poszukiwanie specyficznych pocisków zaczynają od 4chana i dark web…), pod wodzą pięknej Rity, która ma z Lowerym skomplikowaną przeszłość. Antagoniści są – tradycyjnie – nakreśleni grubymi krechami: pałająca rządzą zemsty Meksykanka i jej syn.

     Jeśli do stworzenia filmu akcji potrzebujesz aż trzech scenarzystów, to wiedz, że coś się dzieje. Niestety widać, słychać i czuć, że jest to praca zbiorowa. Film ma bardzo poszatkowaną strukturę. Niezbyt subtelne przejścia od scen dramatycznych do zabawnych. Szybkie zmiany tonu nie służą, fan-serwisu jest zdecydowanie za dużo, a sceny akcji niepotrzebnie celują w dorównanie/przebicie obecnego stylu “Szybkich i wściekłych”. To nie ten gatunek kurde bele!

     Drażnią nawet takie detale jak błędy w realizacji, gdzie w 45 sekund słoneczny dzień zamienia się w kompletne ciemności rozświetlane przez błyskawice (bo wiadomo, że dramatyczny finał musi się odbyć przy dźwiękach grzmotów). Podobnie nasza super techniczna ekipa AMMO. Z jednej strony mistrzowie współczesnej wojny informatycznej (drony, dark weby), a z drugiej jak przeglądają net w poszukiwaniu faktów, to strony internetowe wyglądają jak nagłówki zeskanowanych gazet. Owszem, mamy sporo mrugnięć okiem do widza, że nie wszystko jest na serio i trochę tu się bawimy zastaną konwencją, ale nie wszystko da się tak usprawiedliwić.

     Mogło być zdecydowanie lepiej, bo udający wiecznie młodego Mike kontra Marcus “ok boomer” Burnett to świetny pomysł na dynamikę między bohaterami przez cały film. Niestety temat grzęźnie w bagnie wielu innych, niepotrzebnych wątków, aż w końcu pada pod ciężarem wychodzącej na pierwszy plan historii z przeszłości Mike’a. Jeden z bohaterów głośno komentuje, że ta sprawa jest jak żywcem wyjęta z telenoweli i rację ma po stokroć. Autoironia twórcom nie pomoże, bo kiedy domyśliłem się, kto jest kim – cały emocjonalny ładunek został wywalony za burtę jak pewien słynny transport herbaty. Z elementów zasługujących na pochwałę: najeżone kolorowymi neonami, duszne i parne Miami wygląda świetnie, a liczba spektakularnych wybuchów jak na kontynuację marki spod znaku Baya jest zadowalająca.

     Zaprawdę, powiadam wam, dziwny to sequel. Zbyt dobry, żebym czuł się zawiedziony, ale za słaby, żebym cieszył się z powrotu znanej marki na ekrany kin. Taki typowy sensacyjniak do kotleta, który zapomina się po tygodniu. Z jednej strony to niegodny następca “Bad Boys” z 1995, z drugiej: już “Bad Boys II” nie było satysfakcjonującą kontynuacją. “…for Life” nie jest pod tym względem wyjątkowe. Biorąc pod uwagę dochody, raczej doczekamy się kolejnej odsłony, chociaż bardziej spin-offowej niż pełnoprawnej części czwartej. W międzyczasie Bilall Fallah i Adil El Arbi planują zrobić “Gliniarza z Beverly Hills 4”. Może wystarczy już tych kinowych ekshumacji?

Bad Boys for Life
5/10

Linki

Filmweb, IMDb

Comments

comments