O jeden błąd za daleko
Good time
Connie to nie jest typ, którego byście polubili. Cwaniak, który myśli, że ma plan. Myśli, że jest mądrzejszy od innych i panuje nad sytuacją. Trochę pyskaty, trochę brutalny, ale ma też w sobie trochę dobroci. Kocha swojego upośledzonego brata Nicka (Benny Safdie, jeden z reżyserów) nad życie i nie ma takiej rzeczy, której by dla niego nie zrobił. Na przykład zabiera go z terapii, która (zdaniem Conniego) jest szkodliwa i razem idą obrabować bank, a potem… potem wszystko trafia szlag.
“Good time” – wbrew ironicznemu tytułowi – jest typową opowieścią o tym, jak jedna zła i nieprzemyślana decyzja powoduje lawinę nieszczęść i kolejnych nietrafionych wyborów. Z deszczu pod rynnę, spod rynny pod ceber, spod cebra pod wodospad. Connie nie jest dobrym człowiekiem, ale stara się robić (prawie) wszystko z myślą o bracie i w dobrej wierze. Niestety, przypomina w tym trochę Waltera White’a. Dobrymi chęciami wiadomo, gdzie się kładzie drogi.
Bracia Safdie (Benny i Josh, ten drugi dodatkowo współtworzył scenariusz) wyreżyserowali dobre i trzymające w napięciu kino… akcji? Nie znajdziecie tu efekciarskich pościgów i spektakularnych strzelanin, ale mimo to napięcie ani na chwilę nie spada. Akcję obserwujemy często z bardzo bliska. Wąskie, klaustrofobiczne ujęcia pomieszczeń, zbliżenia na twarze, które niemal wychodzą z ekranu. Zabiegi te dają poczucie bycia w centrum akcji, więc mimochodem zaczyna widz przeżywać kolejne wydarzenia razem z bohaterami. Udziela się frustracja Conniego i niepewność tego, co jeszcze może pójść nie tak.
Realizacja ma dodatkowy plus: bardzo mocno kojarzy się z fantastycznym “Drive” Nicolasa Winding Refna. Tempo jest zdecydowanie wyższe, dzieje się więcej, nie ma tylu spowolnień, co w filmie z Ryanem Goslingiem, ale jest bardzo podobny klimat. Jaskrawe światło, neony i nastrojowa muzyka oparta na syntezatorowych podkładach. Czuć, że nie ma tu ani przypadkowych kadrów, ani przypadkowych scen-zapychaczy, ani nawet przypadkowego oświetlenia. Wszystko współgra ze sobą idealnie.
Jeśli uważacie, że Robert Pattinson to blady playboy-krwiopijca z sagi “Zmierzch” i jego rola w nadchodzącym “Batmanie” Matta Reevesa to pomyłka – obejrzyjcie “Good time”. Pattinson pokazuje szeroki warsztat aktorski, całą gamę emocji i jest w tym naprawdę przekonywający. A materiału do pokazania się ma sporo, bo praktycznie przez cały seans nie znika z ekranu. Warto przy okazji wspomnieć, że Connie po drodze spotyka Raya (to, jak się poznali, jest trochę naciągane i zaliczam in minus), którego portretuje Buddy Duress. Rola drugoplanowa, ale niemal tak samo dobra jak główna autorstwa Pattinsona. Epizodycznie pojawiają się Jennifer Jason Leigh i Barkhad Abdi (znany z roli dowódcy somalijskich piratów w “Kapitanie Phillipsie”).
“Good time” nie jest wiekopomnym dziełem, o którym będziemy pamiętać latami. Warto jednak obejrzeć, chociażby dla kreacji aktorskiej gościa kojarzonego głównie ze “Zmierzchem”. Albo dla fantastycznej muzyki i świetnej stylizacji, która może zahipnotyzować. Jeśli to nadal za mało, żeby was przekonać, co powiecie na ukryty gdzieś pod fabułą komentarz podobny do tego z “Parasite” o społecznych skutkach rozwarstwienia ekonomicznego? Ze swojej strony mogę z czystym sercem polecić. Nie będziecie zawiedzeni.