Emerald Fennell debiutuje na dużym ekranie obrazem “Obiecująca. Młoda. Kobieta.”. Jako aktorka pojawia się w filmach/serialach od dłuższego czasu, ale po raz pierwszy napisała scenariusz i zasiadła na reżyserskim fotelu pełnometrażowej produkcji. Po seansie mogę powiedzieć tylko, że każdemu życzę takiego startu w nowej zawodowej roli.

     Cassandra Thomas gdyby chciała, mogłaby mieć wszystko. Dom, dyplom, dzieci, męża. Prawdopodobnie miała nawet taki plan, ale coś się stało. Teraz kończy trzydziestkę, mieszka z rodzicami, ubiera się tak, jakby nadal studiowała, pracuje w małej kawiarni za grosze, a wieczorami prowadzi zupełnie inne życie. Więcej napisać nie mogę, bo bardzo łatwo popsuć komuś seans zdradzając zbyt wiele.

     Emerald Fennell opowiada nam historię o traumie, zemście, niepogodzeniu się ze stratą i rezygnacji z własnych marzeń. W tym aspekcie Cassandra, lub jak sama na siebie mówi, Cassie przypomina mi Mildred Hayes z “Trzech billboardów za Ebbing, Missouri“. Po pewnym wydarzeniu minęło kilka lat, wszyscy wyparli je do podświadomości, ruszyli dalej, nie oglądają się za siebie, a nasza bohaterka nie potrafi. Nie zamierza zapomnieć, ba! Zamierza ukarać winnych.

     Reżyserka genialnie operuje wszystkimi narzędziami, jakie ma do dyspozycji. Mamy tu kino zemsty, jest komedia romantyczna, thriller, dramat psychologiczny. Przejścia między gatunkami są niemal niezauważalne, a śmiech czasem bardzo szybko grzęźnie nam w gardle, zamieniając się w gulę dającą duże poczucie dyskomfortu. Intryga rozwija się rytmicznie, nie ma miejsca na nudę, a kilka zwrotów akcji może zaskoczyć.

     Film porusza aktualny temat wykorzystywania seksualnego kobiet, szczególnie kiedy są “pod wpływem”. Obleśne komentarze, obwinianie ofiary, że “nie uważała”, “mogła się lepiej zachować”. Do tego rozgrzeszanie sprawców “byli młodzi”, “dzieciaki się bawiły”, “nie ma co im niszczyć życia” i inne hasła, od których włos się jeży na głowie. Problemem może być – i przyznaję, że dla mnie trochę była – forma. Fennell maluje swój świat grubymi krechami i momentami przypomina odbicie rzeczywistości w krzywym zwierciadle. Nie ma dobrych ludzi, wszyscy są po prostu mili, ale do czasu. Każdy facet to obleśny drapieżnik seksualny, a każda kobieta innej kobiecie wilkiem. Momentami trochę mnie to drażniło, bo ciężko przeżywać prawdziwy dramat w tak karykaturalnym świecie.

     Ale dramat tam jest, a wybrzmiewa mocno i wali w bebechy tępym narzędziem dzięki genialnej i – nie mam wątpliwości – oscarowej kreacji Carey Mulligan. Nominację ma w kieszeni i będzie faworytką w wyścigu po statuetkę. Reżyserka może posługuje się niezbyt subtelną hiperbolą, ale Mulligan jakby idąc pod prąd, pokazuje nam bohaterkę wrażliwą, rozdartą wewnętrznie, skonfliktowaną z całym światem i jednocześnie gdzieś tam w środku nadal pragnącą szczęścia i normalnego życia. Niesamowicie zniuansowana rola. Czasem nic nie mówi, po prostu stoi i patrzy, ale jej oczy wyrażają więcej emocji niż wszystkie role Vin Diesela razem wzięte. Jeśli do tej pory aktorka grała zazwyczaj efemeryczne, delikatne kobietki (“Wstyd”, “Drive”), to tutaj nie bierze jeńców i pokazuje na co ją stać.

     Na słowa uznania zasługuje też Bo Burnham (człowiek renesansu: stand-uper, muzyk, reżyser, aktor, scenarzysta). Gra faceta, który mimo oporu, próbuje umówić się z Cassie. Ich wzajemne przekomarzanie się, wspólnie spędzony czas, nawet kryzysy wypadają bardzo wiarygodnie i czuć tam prawdziwą chemię. Prawdziwe damsko-męskie emocje.

     Na dodatkowe słowa uznania zasłużył kunszt Benjamina Kracuna. Film nakręcony jest rewelacyjne. Przesadzone pastelowe kolory podkreślające jak bardzo Cassie “została” mentalnie w wieku, w którym spotkała ją tragedia. Sceny konfrontacji z ludźmi odpowiedzialnymi (lub tymi, którzy niczego nie zrobili by pomóc, a wręcz odwracali wzrok w chwili próby), nakręcone jak przesłuchania, z rozmówcami w centrum kadru, ale przytłoczonymi całym otoczeniem. Wszystko okraszone lekkimi popowymi kawałkami, które kontrastują z mrocznym i pesymistycznym podbrzuszem filmu. Usłyszycie też prawdopodobnie najlepszą aranżację pewnego hitu Britney Spears jaka istnieje.

     Jeśli miałbym narzekać na coś poza karykaturalną wizją świata, byłby to finał. Kompletnie oderwany tonem od reszty, mało wiarygodny i przekombinowany. Może o to chodziło, może to miał być kolejny gatunkowy zwrot, ale tym razem reżyserka przestrzeliła. Gdyby rozegrała to lepiej, to film zarobiłby ode mnie dziewiątkę. Chociaż ósemka nie jest przecież powodem do wstydu, szczególnie przy debiucie, prawda? Koniecznie obejrzyjcie “Obiecująca. Młoda. Kobieta.”, warto! Na koniec pytanie – wie ktoś, po co te kropki w polskim tytule? Oryginalnie jest po prostu “obiecująca młoda kobieta”. Nie bardzo rozumiem, jak rozdzielenie tego na równoważniki zdań ma się do fabuły czy czegokolwiek innego…

Obiecująca. Młoda. Kobieta. (Promising Young Woman)
8/10

Linki

Filmweb, IMDb

Comments

comments