Pająk wiernie oddany
Spider-Man: Homecoming
Spider-man to chyba najbardziej (wy)eksploatowana postać z komiksów Marvela. W ciągu ostatnich 15 lat powstało aż pięć filmów w dwóch różnych seriach. Najpierw była trylogia Raimiego, potem dwie części Amazing. Osobiście bardzo lubiłem Tobeya Maguire’a w tej roli, natomiast Andrew Garfield kompletnie mnie nie przekonał. A jak jest z Tomem Hollandem? Właściwie to wiadomo, bo jego pająk pojawił się już w Civil War na jakieś piętnaście minut i skradł je wyłącznie dla siebie. Sony nie miało wyboru i w końcu doszło do kooperacji z Marvelem. Pierwsi dali kasę, drudzy know-how i dzięki temu mamy jedną z najlepszych, jeśli nie najlepszą część przygód człowieka-pająka.
Przede wszystkim Peter Parker nareszcie jest nastolatkiem. Ma problemy typowe dla “geeka” w liceum. Kocha się w pięknej Liz (Laura Harrier), przyjaźni z kumplem Nedem (Jacob Batalon), bywa ofiarą szkolnego “hejtera” Flasha (Tony Revalori), a w wolnej chwili składa z lego Gwiazdę Śmierci. Oczywiście wtedy, kiedy akurat nie pomaga wszystkim dookoła w kostiumie sprezentowanym mu przez Tony’ego Starka. Jedną z głównych zalet scenariusza jest rozmach, a raczej jego bral. Nikt tu nie ratuje świata, nikt tu nie walczy ze śmiertelnym zagrożeniem dla ludzkości. Zwyczajny nastolatek z niezwyczajną mocą próbuje przetrwać liceum, ma typowe dla tego wieku problemy, a przy okazji próbuje powstrzymać drobnego handlarza (kosmiczną) bronią – Adriana Toomesa aka Vulture’a (Michael Keaton). Nie ma tu trzeciej wersji wydarzeń z wujkiem Benem i banałów o wielkiej mocy i odpowiedzialności. Scenarzyści Marvela potrafią się uczyć na błędach konkurencji (patrz DC: BvS i zabójstwo Wayne’ów). Dzięki uproszczeniu historii i wybraniu młodego aktora dużo łatwiej Petera polubić i uwierzyć, że to chłopak z sąsiedztwa, a nie trzydziestolatek udający licealistę.
Miałem obawy czy obecny we wszystkich zwiastunach Stark nie przyćmi Spider-Mana w samym filmie. Nic z tych rzeczy, pojawia się rzadko i za każdym razem wnosi coś do fabuły, najczęściej jako surowy mentor Parkera. Co więcej, świetnie wpasowano tę historię w świat MCU. Kapitan Ameryka występuje w motywacyjnych filmikach puszczanych dzieciakom w szkole, Homecoming zaczyna się od sprzątania Nowego Yorku po wielkiej zadymie z pierwszych Avengersów i jest całkiem sporo takich wrzutek. Jednocześnie są na tyle subtelne i gdzieś w tle, że nie ma się poczucia, że wrzucono to na siłę. Wiecie, żeby budować UNIWERSUM (tak DCEU, tak Dark Universe, na was patrzę).
Tradycyjnie już w filmie Marvela jest problem z czarnym charakterem. Michael Keaton jest rewelacyjny… ale! Odniosłem wrażenie, że jest spory rozjazd między tym, co on gra, a tym co miał zagrać. Brzmi dziwnie? Już tłumaczę. Postać Adriana Toomesa ma mieć – jak sugerują dwie-trzy sceny – drugie dno. Nie jest zły, dla bycia złym. To facet przyciśnięty do muru przez okoliczności, wybrał drogę bezprawia, żeby utrzymać rodzinę. Istny Walter White. Z tym, że jednak nie. Poza jednym krótkim momentem Vulture to rasowy psychopata i urodzony kryminalista. Nie robi na nim wrażenia morderstwo, a kiedy rozmawia z Parkerem w aucie (scena ze zwiastuna) włos się jeży na głowie. Scenarzyści ewidentnie chcieli Toomesa uczłowieczyć i dać mu sensowna motywację, ale jest spory rozdźwięk miedzy tym, co w dialogach, a tym co gra Keaton. Trochę jakby nagle Joker z The Dark Knight rzucił tekstem, że on to wszystko robi dla swoich bliskich. Uwierzylibyście?
Osobny akapit należy się Michelle (Zendaya), zblazowanej koleżance Parkera. Dziewczyna jest po prostu rewelacyjna i każdy jej tekst zwala z nóg. Pojawia się rzadko, ale działa jak sam Spidey w Civil War – kradnie dla siebie wszystkie sceny. Podobno ma być jej więcej w kolejnych odsłonach – jestem jak najbardziej za!
Homecoming warto zobaczyć w kinie, bo – tradycyjnie dla produkcji z MCU – wykonano kawał dobrej roboty od strony realizacyjnej. Pościgi, walki, efekty specjalne – wszystko stoi na wysokim poziomie i zapewnia sporą dozę rozrywki. I śmiechu. Nowy Spider-Man to przede wszystkim naprawdę zabawna komedia. Żartów jest sporo i większość z nich bawi. Trafiają w tak zwany punkt. A już druga scena po napisach jest przezabawna. Pierwszy raz od dawna warto było czekać te parę(naście?) minut. Zdecydowanie musicie wysiedzieć. Nie pożałujecie.
Główny zarzut jaki mam do nowej inkarnacji znanego bohatera to… brak czegoś ekstra. Te wszystkie filmy od Marvela (tak, wiem, to Sony, ale wiadomo kto tu robił film, a kto dawał kasę) zaczynają mi się zlewać w jedną kolorową masę. Nie zrozumcie mnie źle, to są dobre filmy. Problem w tym, że praktycznie poza Iron Manem i Civil War nie są one ani bardzo dobre, ani wybitne. Wszystkie maja ten sam styl, ten sam ton i każdy wygląda jakby był robiony przez tego samego reżysera. Jest fajnie, ale bez szalu. Jedynym tytułem z własnym charakterem – mocnym sznytem od Jamesa Gunna – są Guardians of the Galaxy. Reszta powoli zaczyna mi się mieszać, bardziej jak odcinki serialu puszczane w kinach niż oryginalne filmy opowiadające za każdym razem jakaś własną historię z jakimś oryginalnym stemplem twórców. Mam nadzieje, że Marvel trochę poluzuje kajdany, w których trzyma reżyserów i da im więcej wolności artystycznej zamiast zwalniać w trakcie produkcji (patrz: Ant-man/Edgar Wright). Jak pokazał przypadek Jamesa Gunna – czasem warto zaryzykować.