Złoty Lew na festiwalu w Wenecji to nie jest byle jaka nagroda, a jeśli nagradza się nią film na podstawie komiksu (a właściwie o postaci znanej z komiksu) to wiedz, że coś się dzieje… Nieprzypadkowo “Joker” Todda Phillipsa to jedna z najgorętszych premier roku. Poszedłem, zobaczyłem i… mam mieszane uczucia. Na szczęście z przewagą tych pozytywnych.

     Arthur Fleck pracuje dorywczo jako clown, rozśmieszając dzieciaki w szpitalach, na imprezach, a czasem zachęcając na ulicy do odwiedzenia jakiegoś przybytku. Jest chory psychicznie, wycofany. Miewa niekontrolowane napady histerycznego śmiechu, kiedy się stresuje. Mieszka w paskudnej czynszówce z matką, z którą ma dość dziwny (mówiąc delikatnie) układ. Chciałby być komikiem, ale z powodu swoich problemów zdrowotnych i braku talentu szanse są raczej marne. Społeczeństwo pozbawione empatii, zaniedbania władz (i opieki społecznej), a także kilka faktów z przeszłości Arthura, które wychodzą na jaw, doprowadzają Flecka na skraj przepaści. Katalizatorem pozwalającym znieść poczucie osamotnienia i upokorzenia okazuje się przemoc…

     Nie ma sensu specjalnie rozwodzić się nad fabułą w detalach, bo już tytuł filmu zdradza zakończenie i wiemy dokładnie, w którą stronę zmierza nasz antybohater. Nie o zaskoczenie widza tu chodzi, ale o podróż. O towarzyszenie Arthurowi w jego podróży, w powolnym opadaniu w otchłań, wprost do jądra ciemności. Tylko tam może poczuć się ważny, znaczący i zauważony, a nie obśmiany i zelżony.

     Od pierwszego pokazu nazwisko Phoenix odmieniane jest przez wszystkie przypadki i wyłącznie w pozytywnym kontekście. Słusznie, bo aktor nominację do Oscara ma praktycznie w kieszeni, a i ciężko nie założyć, że jest głównym pretendentem do zgarnięcia dla siebie złotej statuetki. Zagrał bowiem koncertowo. Myślę, że miał niezły materiał, ale wyniósł go na dużo wyższy poziom, niż można się było spodziewać. Za chwilę to rozwinę, ale muszę wyraźnie podkreślić: gdyby nie wybitna kreacja Phoenixa, “Joker” byłby w najlepszym wypadku średnim filmem do obejrzenia i zapomnienia. Ambitną, ale niezbyt udaną próbą zrobienia czegoś nowego w trochę mało urozmaiconym gatunku filmów komiksowych.

     Fleck Phoenixa jest niejednoznaczny i złożony. Bardzo łatwo mu współczuć, kiedy dostaje w kość, ale gdy sprężyna nie wytrzymuje i “odbija”, Arthur jest przerażający, nieobliczalny i zdecydowanie nie nadaje się na protagonistę. Kiedy przemoc pozwala mu zapanować nad chaosem w głowie, w jego oczach pojawia się pewien rodzaj upojenia, haju. Rzadko wrzucam oklepane cytaty, ale pamiętacie Nietzschego i jego “kiedy spoglądasz w otchłań, ona również patrzy na ciebie”? Tak właśnie czułem się w kinie, kiedy Fleck spoglądał na mnie z ekranu. Jakbym patrzył w otchłań. Przerażające i bardzo niepokojące.

     Wspaniała muzyka i cudowne zdjęcia nadążają jakościowo za kreacją Phoenixa. Nastrojowe smyczki, powolne budowanie napięcia, brudne i szarobure Gotham – to wszystko razem sprawia, że cały czas panuje atmosfera niepokoju. Widz nie ma ani chwili na oddech, bo jest bez przerwy w stanie podwyższonego napięcia. Nigdy nie wiadomo, kiedy komuś puszczą nerwy, kiedy na ekranie pozornie spokojna wymiana zdań zamieni się w niekontrolowany wybuch agresji. A przemoc moi drodzy też nie jest ładna, oj nie. To nie są “Avengersi”, to nie jest nawet quasi-realistyczny “The Dark Knight”. Pierwsze skojarzenie, jakie mam, to “Nigdy cię tu nie było“. Kto widział, ten wie. Jest paskudnie, naturalistycznie i momentami odpychająco, przemoc w “Jokerze” to przemoc prawdziwa.

     Czy zatem jest aż tak dobrze? Nie. Najbardziej znaną dotychczas produkcją Todda Phillipsa była trylogia Kac Vegas. Moim zdaniem trochę to widać, bo od strony tak reżyserii, jak i scenariusza (Phillips do spółki ze Scottem Silverem) film momentami niedomaga. Reżyser ewidentnie miał ambicje stworzyć miks “Taksówkarza” i “Króla komedii”, ale zabrakło talentu i wizji na miarę Scorsese. Intymna relacja widza z Arthurem wyszła świetnie, kiedy eksplorujemy jego umysł, kiedy przeżywamy z nim jego lęki i upadki – wtedy wszystko działa, jak trzeba. Kiedy jednak pojawia się szerszy kontekst – wszystko rozpada się jak domek z kart.

     Jest taka scena, znana ze zwiastunów. Podłe dzieciaki zabierają Arthurowi transparent (z napisem “Everything must go!”), a potem w ciemnej alejce rozbijają mu go na głowie. Z taką mniej więcej gracją i subtelnością Phillips wkłada nam do łba swój przekaz. Mało co zostawiono widzowi w domyśle. Wszystko wyłożono łopatologicznie, a gdybyś się drogi widzu nie domyślił, to jeszcze aktorzy wygłoszą ten przekaz werbalnie. A gdybyś nadal był za głupi, żeby dotarło, to jeszcze sypniemy retrospekcję z lekko zmienionym obrazem, żebyś JUŻ NA PEWNO zrozumiał, o co chodziło. Bardzo mocno ten brak wyczucia i pozostawienia pewnych spraw widzowi uderza w kontraście do samej postaci Jokera, która jest zniuansowana i nieoczywista. W finale Arthur już wygłasza tak okrutnie banalne hasła, że – jak wspominałem – gdyby zagrał go słabszy aktor, scena byłaby żenująca. Dzięki Phoenixowi jednak napięcie nie spada i chwała mu za to.

     Tło społeczne też nie wypadło najlepiej. Obserwujemy przypadkowo wywołaną rewolucję, która nie ma żadnego uzasadnienia na ekranie. Kilka komentarzy o tym, że Gotham jest na krawędzi, to za mało, żeby nagły niemal pucz wyglądał wiarygodnie. Taki klasizm dla ubogich. Postaci na drugim planie są komicznie płaskie i jednowymiarowe, Thomas Wayne to już w ogóle kuriozum. Jest tak bardzo nierealistyczny, że z każdym pojawieniem się na ekranie zupełnie zaburzał mi imersję i poczucie, że ten świat istnieje naprawdę. Chyba że ktoś wierzy w polityka mówiącego wprost do społeczeństwa, że składa się głównie z clownów i zapowiada poprawę jakości życia, pomimo tego, jak głupi i biedni ludzie są.

     Generalnie wszelkie wrzutki i złączenia ze światem Batmana wypadają groteskowo i to chyba najsłabszy element filmu. A już pewne zdarzenie w pewnej alejce, które oglądaliśmy setki razy… naprawdę nie można sobie było tego odpuścić? No i kiedy myślę, że taki Joker miałby być nemezis Batmana, to trochę mi zgrzyta. Wszystko, co spotyka Flecka, dzieje się przypadkowo, a jego akcje są tak naprawdę reakcjami na to, co go spotyka. Nie jest to kryminalny geniusz, który mógłby stanowić przeciwwagę dla najlepszego detektywa świata. Dlatego mimo całego podziwu dla kreacji Phoenixa, najlepszym Jokerem pozostaje dla mnie Heath Ledger.

     Podsumowując: wybitne zdjęcia, muzyka i kreacja Phoenixa nie sprawiają, że “Joker” to film wybitny. Szanuję Phillipsa za odwagę, bo poszedł pod prąd, miał wizję i zupełnie odszedł od standardu filmów komiksowych, czyli takich “dla wszystkich”. “Joker” nie chce się podobać wszystkim, nie idzie na kompromisy i jego mroczny nastrój to nie tylko snyderowy filtr i wyblakłe kolory. Moim zdaniem do pełnego zachwytu zabrakło jednak lepszego scenariusza i bardziej zręcznej reżyserii, która pozostałe elementy filmu wyniosłaby na równie wysoki poziom co trzy elementy wymienione wcześniej. Nadal jednak uważam, że jest to na pewno film bardzo dobry (w czołówce 2019 roku), zdecydowanie wart obejrzenia i wyrobienia własnego zdania. Polecam.

Joker
8/10

Linki

Filmweb, IMDb

Comments

comments