Porzućcie wszelką nadzieję wy, sympatycy Langdona
Inferno
Nie ma szczęścia seria Dana Browna do ekranizacji. Pod tym względem przypomina mi bardzo gry komputerowe i wszystkie nieudane “eGRAnizacje”. Niby materiał ciekawy, oryginalny pomysł sprzedał się w milionach egzemplarzy, zatrudniono topowego aktora, znanego reżysera, wydano miliony dolarów i… lipa. Kod Da Vinci (delikatnie mówiąc) nie był arcydziełem, Anioły i demony podobnie. Inferno kontynuuje tradycję poprzedników. Jest filmem nijakim, nudnym i zrobionym na siłę. Bo kasa (teoretycznie) leżała na ziemi.
Robert Langdon (po raz trzeci Tom Hanks) budzi się w szpitalu z powierzchowną raną postrzałową głowy, nie wie co się dzieje i niemal od razu ktoś próbuje go pozbawić życia. Ucieka ze szpitala, pomaga mu w tym doktor Sienna (Felicity Jones). Pamięć wraca powoli, a wtedy okazuje się, że znów nasz ulubiony historyk wplątał się w międzynarodową aferę. Tym razem mamy do czynienia z szalonym miliarderem (Ben Foster), światową organizacją zdrowia (WHO) i tajemniczą, ponadnarodową korporacją o niejasnych interesach. Wszystko obraca się wokół – a jakże – zagadek związanych ściśle z twórczością Dantego.
Jednym z podstawowych problemów serii jest Tom Hanks. Nie odmawiam mu talentu (no ba!), ale chłop pasuje do tej roli tak, jak Zbigniew Zamachowski pasował do roli Jaskra w Wiedźminie. Nawet sam aktor chyba to czuje, bo mam wrażenie, że z każdą kolejną odsłoną mniej się stara. Wygląda jakby się tym męczył. Dość powiedzieć, że nie widzą różnicy między postacią Langdona w Inferno, a kreacją Hanksa z Mostu szpiegów. Partnerująca mu Felicity Jones podobnie. Bez wyrazu, bez ikry, bez szału. Nie ma między nimi żadnej chemii, a dialogi wypadają jak beznamiętne recytowanie wklepanych do pamięci linijek tekstu. Oboje wyglądają jakby wpadli na plan odbębnić swoje i zgarnąć gażę. Na plus zaliczyłbym jedynie Bena Fostera, Irrfana Khana (szef szemranej korporacji) i ewentualnie Sidse Babett Knudsen (szefowa WHO, znana z roli Theresy w Wesworld). To jednak drugi, albo nawet trzeci plan.
Scenariusz leży i kwiczy. Kompletnie nie zaplanowany tempa w jakim akcja powinna mieszać się z rozwiązywaniem zagadek. Bohaterowie gdzieś biegną, przed kimś uciekają, czuć jakieś zagrożenie po czym… Wbiegają do sali gdzie jest obraz/rzeźba/inny artefakt i nagle jakby czas zwolnił. Nie ma presji, spokojnie sobie debatują o historii, tajemnicach i szukaniu rozwiązania dla bieżącego sekretu. Nietrafiony zabieg, wybijający widza z rytmu, zabijający napięcie zbudowane chwilę wcześniej. Technicznie jak to u Rona Howarda – wszystkie elementy rzemiosła na solidnym poziomie, ale znów – bez odrobiny czegoś więcej, czegoś ekstra, czegoś, co sprawia, że Skarby Narodów nie maja startu do Indiany Jonesa (poza niesławną czwartą częścią).
Lubię książki Dana Browna. Mam świadomość, ze nie wytrzymują starcia z logiką, nie są arcydziełem literackim, ale czyta je się świetnie, szybko i dostarczają pozytywnej, emocjonującej, lekkiej rozrywki. Szkoda, że Hollywood widząc w tym szanse na zysk, kompletnie nie potrafi oddać ducha książek i każda odsłona tylko pogłębia przepaść między ekranizacją, a pierwowzorem.