Potęga pustyni
Diuna (Dune)
Nie jestem wielkim fanem prozy Franka Herberta. Przeczytałem, znam, doceniam za wkład w rozwój literatury S-F, ale – podobnie jak z “Władcą Pierścieni” – nie czytam regularnie, nie jestem zakochany po uszy i serce nie bije mi szybciej na wieści o ekranizacji, adaptacji czy nowym serialu. Chyba że za reżyserię bierze się pasjonat (jak Peter Jackson) albo pasjonat i jeden z najlepszych pracujących obecnie reżyserów w jednym: Denis Villeneuve.
O tym, że “Diuny” nie da się przełożyć na język filmu, mówi się od dawna. Poległ David Lynch (chociaż jego wersja ma swoje zalety), poległ Jodorowsky – jeszcze zanim w ogóle zaczął. Mamy 2021 rok i trochę jak w tym dowcipie: kanadyjskiemu reżyserowi nikt nie powiedział, że to niewykonalne, więc przyszedł, przeczytał, a potem to zrobił. Tak moi drodzy, zrobił to. Nieprzypadkowo porównałem wcześniej “Diunę” do trylogii Tolkiena. Moim skromnym zdaniem film Villeneuve’a to wydarzenie na miarę premiery “Drużyny pierścienia”.
Najzabawniejszy jest fakt, że nie jestem zaskoczony ani trochę. Oglądam wszystkie produkcje spod ręki pana Denisa i dzielę je na bardzo dobre albo niemal doskonałe. Nie jest więc niespodzianką, że “Diuna” audiowizualnie to arcydzieło. Nie ma w tym stwierdzeniu przesady. Zdjęcia są spektakularne i zwyczajnie przepiękne. Co drugi kadr nadaje się na stop-klatkę, druk i zawieszenie na ścianie. Pustynia Arrakis jest nieprzyjazna, gorąca, a kiedy zawieje wiatr, widz czuje się jak Anakin Skywalker. Ma się wrażenie, że ten piach wypada z ekranu i wchodzi dosłownie wszędzie. Nawet paleta barw – mimo monotonnego krajobrazu – przyprawia o zawrót głowy. Inaczej wygląda w nocy, o świcie, w ciągu dnia, a jeszcze inaczej wieczorem. Banał, ale na ekranie można się w nieprzyjemnym i monotonnym Arrakis zakochać na zabój.
Inne planety, choć pojawiają się rzadko, też potrafią oczarować. Podobnie jest z kostiumami. Autochtoni pustynnej planety, Atrydzi, Harkonneni czy członkinie zakonu Bene Gesserit – wszystkie pokazane frakcje mają inny styl, ale każdy wygląda realistycznie, spójnie z książką i nie sprawia wrażenia rekwizytu. Podobnie rzecz ma się z efektami specjalnymi – mieszanka makiet, krajobrazów i dodatków stworzonym w komputerze nadaje obrazowi realizmu, a świat Herberta wydaje się żywy jak nigdy. Oddycha spalonym powietrzem pustyni, zatyka nozdrza przyprawą i razi oczy palącym słońcem. Pierwszy raz widziałem ornitoptery, w których istnienie uwierzyłem z miejsca.
Nie inaczej jest z obsadą. Imponująca lista nazwisk dała imponujący zestaw postaci. Pochwalić trzeba wszystkich, ale zacznę od nieoczywistej roli. Rebecca Ferguson sprawiła, że nie do końca wiadomo czy Paul Atryda jest głównym bohaterem historii, czy może jednak Lady Jessica. Szwedzka aktorka tchnęła w swoją bohaterkę tyle życia, matczynej miłości, ale też posłuszeństwa wobec swoich zwierzchniczek, że jej konflikt wewnętrzny wybrzmiewa idealnie. Niesamowita kreacja! Niektórym fanom może odrobinę brakować szlachetnej wyniosłości, ale pamiętajmy: to adaptacja, a nie przełożenie jeden do jednego.
Timothée Chalamet jako Paul jest doskonały. Zagubiony, rozdarty między tym co powinien, a tym, czego by chciał. Leto w wydaniu Oscara Isaaca nie ustępuje wymienionym ani o cal. Jest odpowiednio odpowiedzialny, mężny i szlachetny, ale nie brakuje mu naiwnej wiary w kontrolowanie sytuacji. Nie mogłem – patrząc na niego – wyzbyć się skojarzeń z Nedem Starkiem. Czy George Martin wspominał kiedyś o inspiracji czy to tylko moja wyobraźnia? Z godnych zauważenia wymieniłbym jeszcze Stellana Skarsgårda jako Barona Vladimira Harkonnena i Charlotte Rampling wcielającą się w wielebną matkę Gaius Helen Mohiam. Postać Barona łatwo było przeszarżować i popaść w groteskę i komiksową stylistykę – nic takiego się nie stało. Natomiast przełożona zakonu Bene Gesserit to mieszanka surowości, przebiegłości i zimnego spokoju, który fascynuje, ale też przeraża.
Pozostali aktorzy nie mają już za bardzo miejsca na zabłyśnięcie, ale każdy zaznacza swoją obecność i jest wystarczająco charakterystyczny. Co ważne – jeśli zastanawiacie się, czy jest sens iść do kina nie znając książek, odpowiadam z całą stanowczością: TAK! Villeneuve wprowadza w świat od podstaw, przez powtykaną tu i tam, subtelną ekspozycję, pozwala poznać zależności między rodami, strategiczną wartość kontrolowania Arrakis i motywacje poszczególnych bohaterów. Nie musicie niczego wiedzieć przed seansem, wszystko dostaniecie na ekranie. W pięknym i spektakularnym stylu.
Wady? Nie stwierdzono. Poza jedną-dwiema, ale tu obciążam dział marketingowy. Po pierwsze i najważniejsze, jeśli ktoś nie czyta doniesień z Hollywood na bieżąco może się zdziwić na ekranie początkowym, kiedy zobaczy napis “part one”. W zwiastunach i materiałach promocyjnych nie było to podkreślane, a fabuła urywa się w takim momencie, że – nie znając pierwowzoru – można się mocno sfrustrować gwałtownym cięciem. Mi to niespecjalnie przeszkadzało, ale jestem w stanie zrozumieć osoby, które będą z tego powodu złe i/lub rozczarowane. Po drugie: zwiastuny i teasery opierają się o kilka postaci, ale część z nich w pierwszej odsłonie pojawia się bardzo rzadko. Wiem, że marketing ma sprzedać film w dwie minuty i zachęcić rzesze ludzi do kupna biletu, ale tutaj zabrakło ciut więcej zdrowego balansu.
Tym niemniej po pierwszym obejrzeniu (drugie za chwilę) “Diuny” w IMAXie uznaję film za arcydzieło gatunku i więcej niż obiecujący początek sagi na miarę kinowego “Władcy Pierścieni”. Koniecznie do obejrzenia na wielkim ekranie. Dawno nie było w branży takiego wydarzenia i cieszę się, że mój ulubiony ostatnio reżyser nadal jest w formie. Po starciu z legendą (“Blade Runner 2049”) wziął się za bary z jeszcze mocniejszym przeciwnikiem i wraca z tarczą, w glorii chwały. Mam nadzieję, że nie znajdą się powody, które powstrzymałyby studio przed wyłożeniem kasy na kontynuację (druga część jeszcze nie jest “klepnięta” – dziwne, wiem). Zatem kochani: marsz do kina! Warto!