Rocky’s creed
Creed: Narodziny legendy (Creed)
Narodziny legendy. Znów jakiś samozwańczy tłumacz/artysta/dystrybutor nie skorzystał z przywileju nicnierobienia i dowalił podtytuł potrzebny dokładnie nikomu. Ani nie brzmi dobrze ani nie pasuje do treści filmu. Występuje w nim jedna legenda u schyłku kariery i jeden młokos, o którym “legenda” można będzie mówić nie wcześniej niż za trzy kolejne części. Ech… nic to. Na dzień dobry mogę ponarzekać, bo w sumie idiotyczny podtytuł w polskiej dystrybucji to największy minus Creed. Reszta to głównie zalety.
Adonis Creed, nieślubny syn Apollo Creeda przez pierwsze dziesięć lat życia jako sierota tuła się po placówkach opiekuńczo-wychowawczych. Potem przygarnia go żona jego biologicznego ojca i nie brakuje mu ptasiego mleczka. Jest młody, bogaty i odnosi sukcesy w korporacji. Coś go jednak ciągnie w stronę boksu i w końcu zostawia wszystko, żeby bić i być bitym. Z jednej strony podoba mi się nowe spojrzenie na postać protagonisty. Niby trudne dzieciństwo, ale potem luksus i życie jak z bajki. Nie jest to więc klasyczny przypadek od zera do bohatera. Z drugiej strony mam zgrzyt, bo nie do końca rozumiem motywację Adonisa. Najpierw mówi, że ojciec się nie liczy, potem, że nie chce używać nazwiska, a na koniec chce mu dorównać i czuje się przez niego opuszczony. Bo przecież nie walczy dla pieniędzy. W każdym razie w końcu trafia z Los Angeles do Filadelfii i nęka Rocky’ego Balboa, żeby ten został jego trenerem.
Reżyser Ryan Coogler to wielki fan serii o Rocky’m. Widać to w każdej klatce, scenie, dialogu. Niby Creed jest tu głównym bohaterem, ale ten film to pomnik. Hołd złożony tak postaci boksera jak i jego odtwórcy – Sylwestrowi Stallone. Sylwek gra tu starego, lekko zniedołężniałego, byłego sportowca, który prowadzi spokojne życie lokalnego restauratora. Nosi okulary do czytania, ból pleców nie daje mu spać, a wolny czas spędza na cmentarzu czytając gazety bliskim, którzy odeszli. Stallone jest w tej roli tak dobry, tak prawdziwy, że niczym Mickey Rourke we Wrestlerze – gra chyba trochę samego siebie. Życzę Sly’owi dobrze, ale nie obraziłbym się, gdyby to był jego ostatni film. Od Rocky’ego do Creeda, gdzie gra chyba najlepiej w historii swoich kreacji, byłoby niesamowitą klamrą spinającą i zamykającą wielką karierę. Czapki z głów przed Cooglerem. Podszedł do hollywoodzkiej gwiazdy z szacunkiem, ale nie przeidealizował jego wizerunku. Czapki z głów. Znalazło się nawet bardzo zabawne nawiązanie do pewnego filmu dla dorosłych, w którym późniejszy Rambo zaliczył epizod.
Reszta filmu to standard gatunku. Rocky szkoli Adonisa, jest walka bokserska w środku, jest walka w finale. Są ambicje, ciężka praca i niepokorny charakter młokosa, a także cierpliwość i spokój trenera. Zmiana pokoleniowa pokazana dużo lepiej niż ta w The Force Awakens. Boks jak boks, zawsze w tego typu filmach jest pokazany efektownie, ale rzadko prawdziwie. Mamy więc pranie się po gębach w takim tempie, że nie wytrzymałby tego nawet Mariusz Wach na dopingu. No ale taka uroda serii, nie ma co się obrażać. Gdyby pokazali walkę realnie i np. w stylu Kliczków, połowa ludzi zasnęłaby w okolicy trzeciej rundy. Zdjęcia są dynamiczne, efektowne i w wielu momentach mimo przewidywalności nadal obraz wzbudzał we mnie spore emocje. Od mimowolnego trzymania kciuków za finał (a ten jest godny!) po wzruszenie kiedy Rocky mówi o pewnych rzeczach tak szczerze, że gardło ściskało mi niewidzialne imadło.
Jedynie Michael B. Jordan nie sprostał zadaniu. Dał z siebie wszystko i wypadł nieźle, nie chcę narzekać. Miałem po prostu wrażenie, że trochę przesadził z ekspresją i za często posługuje się miną “takie mam ściśnięte poślady, że łojezu”. W scenach gdzie pojawia się Stallone, nakrywa młodszego kolegę czapką. Mini zarzut mam jeszcze jeden: odrobinę za dużo kopiowania ujęć z oryginału. To samo tyczy się z muzyką. W jednym-dwóch miejscach było ok, ale w pozostałych klasyczne motywy z Rocky’ego nie pasowały do współczesnego świata pokazanego w filmie.
To jednak detale. Nie czekałem z wypiekami na Creeda. Wręcz bałem się, że może dołączyć do fali remake’ów/rebootów, które są robione tylko po to, żeby żerować na znanej marce (cześć Robocop), albo kij wie, po co są robione (planowany remake Memento!). Nic z tych rzeczy. Film Cooglera to piękny i zasłużony pomnik dla dwóch facetów, którzy stali się ikonami współczesnego kina: Rocky Balboa i Sylwester Stallone. Szacunek panowie, szacunek panie reżyserze.