Smutne pożegnanie z Katniss
Igrzyska śmierci: Kosogłos. Część 2 (The Hunger Games: Mockingjay Part 2)
Jestem umiarkowanym fanem Igrzysk śmierci. Przy świadomości, kto jest grupą docelową serii – historię opowiedziano na tyle przystępnie, że nawet stare pryki (jak ja) czerpią przyjemność z oglądania zabijających się nastolatków. Pierwsza część pozytywnie mnie zaskoczyła, a druga okazała się jeszcze lepsza. Trzecia była filmem słabym i nudnym, a teraz okazuje się, że również niepotrzebnym. Mówiąc krotko: Kosogłos powinien być jednym filmem tak, jak poprzednie produkcje. Nie znalazłem absolutnie żadnego uzasadnienia dla rozbicia finału historii Katniss na dwa filmowe rozdziały. Poprzednio nie działo się prawie nic ciekawego, a teraz dzieje się za dużo, za szybko, a potem koniec. Dalej mogą pojawić się okazjonalne spojlery.
Walka zbliża się ku końcowi, panna Everdeen nadal służy głównie jako czynnik propagandowy, front zbliża się do Kapitolu i czekamy na wielki koniec prezydenta Snowa. Fabularnie jest po prostu głupio. Wojska Kapitolu (świetnie uzbrojone itp.) schowały się w górze (!), a prezydent zamiast bronic miasta instaluje w nim pułapki znane nam z regularnych igrzyska na arenie. To właśnie największy problem Kosogłosa. Igrzyska na arenie są sensowne. Pomysł ma ręce i nogi. Jest wiarygodny. Tylko, że regularna wojna tak nie wygląda. Zamiast zdobywania miasta widzimy kolejną wariację na temat pokonywania kolejnych pułapek. W mieście wygląda to groteskowo, idiotycznie, a sens takiego zabiegu strategicznego jest żaden.
To wszystko sprawiło, że nie czułem kompletnie wagi wydarzeń. Głupota scenariusza i banalne sceny a’la igrzyska sprawiły, że straciłem prawie całe swoje przywiązanie do bohaterów. Kiedy zaczęli ginąć, nie czułem niczego poza nudą. Jedyna postać, która zamiast stracić – zyskała, to Peeta Malark. Jego postać to najjaśniejsza część filmu. Po torturach i praniu mózgu w stolicy to jest zupełnie inny człowiek. Agresywny, niekontrolujący się, z totalnym bałaganem w głowie. Nie wie co jest prawdziwe, a co wmówiono mu podczas kaźni. W końcu ta jednowymiarowa postać nabrała głębi. Niestety nie można tego powiedzieć o nikim innym. Jeszcze Snow jest ok, Donald Sutherland jak zawsze mistrzowsko, ale co z tego? Pojawia się w sumie na jakieś 5 minut? Może 8 jakby zebrać wszystkie sceny. Reszta aktorów gra nijako, emocji generują tyle co kartonowe pudła.
Pod koniec robi się już tak banalnie, że ciężko się to ogląda. Do pewnego momentu, bo potem mamy zwrot fabularny, który ratuje finał. Aczkolwiek im więcej o nim myślę tym bardziej nie rozumiem skąd nagle taki zakręt. Nic wcześniej na to nie wskazywało i motywacja bohaterów (szczególnie pani prezydent z 13. dystryktu) jest dość niejasna. Dodatkowy zarzut to niekonsekwencja w przekładaniu powieści na ekran. Poprawcie mnie jeśli się mylę, ale w trzech poprzednich odsłonach nie padło ani słowo zmiech, ani awok. Tutaj nagle posługują się tymi terminami co chwilę, a widz nieczytający oryginału nie wie o co chodzi. Dowiedziałem się po fakcie, ale w trakcie seansu to było denerwujące.
Igrzyska śmierci są świetną formułą na film o nastolatkach postawionych przed śmiertelnym wyzwaniem na arenie. Kiedy poza arenę wychodzą – nie potrafią przeistoczyć się w coś równie ciekawego i próbują robić jeszcze raz to samo. To niestety nie działa i zamiast godnego finału dostaliśmy rozwleczoną, nudną i groteskową historię, w której stawka przestała się liczyć, bohaterowie przestali widza obchodzić, a scen godnych zapamiętania jest tyle co kot napłakał. Szkoda.