Super-pająk!
Spider-Man Uniwersum (Spider-Man: Into the Spider-Verse)
Idźcie do kina na “Spider-Man Uniwersum”! Już, teraz, zaraz, bo jeszcze grają! Zmogła mnie okrutna choroba (męska grypa, śmiertelność 99%, polecam wyguglać “men’s flu”) i ledwie uciekłem spod topora, więc nie miałem kiedy pisać i publikować. Biję się w (niemal zdrowe już) piersi i zachęcam: obejrzyjcie ten film, póki nie jest za późno. Człowiek-Pająk, po tragicznych dwóch częściach z serii “Amazing”, ma ostatnio świetną passę. Udany debiut w “Civil War”, bardzo dobre “Homecoming“, znacząca rola w “Infinity War“, a po drodze rewelacyjna gra na PS4, w której pierwszy raz w historii naprawdę poczułem się superbohaterem z sąsiedztwa. Ukoronowaniem tej serii sukcesów jest “Uniwersum”. Najlepsza – i piszę to zupełnie serio – ekranizacja przygód Spider-Mana w historii kina.
Zapomnijcie o wujku Benie i wielkiej mocy, z którą wiąże się wielka odpowiedzialność. Miles Morales to nastolatek z prawdziwymi kłopotami w życiu. Chciałby chodzić do swojej ukochanej szkoły, dekorować miasto wlepkami i smarować graffiti gdzie się da. Zamiast tego musi uczęszczać do poważnego i elitarnego przybytku nauki, gdzie wiedzę pakuje się do głowy w ilościach przemysłowych, a schludny i wyprasowany mundurek jest obowiązkiem. Wiecznie rozwiązane buty to jedyny sposób na bunt. Nie brzmi jak wałkowany do znudzenia Peter Parker, prawda? A to tylko początek, bo kiedy Miles nabędzie pajęcze moce, uzna je za kolejną, niepotrzebną komplikację swojego, i tak już ciężkiego, życia.
Postać głównego bohatera to nie jedyna różnica między “Uniwersum”, a dotychczasowymi spider-produkcjami kinowymi. W skutek przestępczej działalności Wilsona Fiska (aka Kingpina) dochodzi do między-wymiarowej kolizji i w Nowym Yorku Moralesa pojawia się… pięć innych pajęczych postaci: Peter B. Parker (najbardziej “klasyczny” Spider-Man, wiekowo bardziej zaawansowany), Spider-Woman (aka Spider-Gwen, czyli Gwen Stacy w wersji z mocami), Spider-Man Noir (czarno-biały Człowiek-Pająk z lat trzydziestych), Spider-Pig (aka… Peter Porker… nie pytajcie, to trzeba zobaczyć) i “SP//dr”, czyli pająkowaty robot pilotowany przez radioaktywną tarantulę, do spółki z Peni Parker (cała trójka żywcem wyjęta z anime). Spider-Morales musi pomóc swoim nowym znajomym wrócić do macierzystych światów, zanim rozpadną się na atomy w obcym (dla nich) wymiarze. Oni w zamian podzielą się swoimi doświadczeniami z życia superbohatera na różnych etapach i spróbują sprawić, żeby Miles odnalazł w sobie siłę do mierzenia się z czarnymi charakterami, ale też z samym sobą i otaczającą go rzeczywistością.
Brzmi jak totalny chaos, ale tylko pozornie. Historię skonstruowano wokół dwóch głównych bohaterów: Moralesa i Petera B. Parkera. Ten drugi, po dwudziestu latach super-bohaterstwa w swoim świecie, ma już powoli dość. Rozwiódł się z Mary Jane, zapuścił tatusiowy brzuszek, wcina hurtowo fast foody i brakuje mu motywacji do robienia… w zasadzie czegokolwiek. Pomaganie innym to nudna rutyna, z którą wiąże się ryzyko i kontuzje, a ratowani nie zawsze są wdzięczni. Taka wersja Parkera jest bardzo ciekawym zabiegiem i świetnym kontrastem wobec tego, co znamy. Jest to też solidna lekcja dla Milesa na temat tego, kim może się stać, jeśli popełni podobne błędy. To także szansa dla Petera na odnalezienie siebie na nowo i być może zmianę na lepsze.
Siłą tej historii jest eksploatowanie samego archetypu Spider-Mana. Żaden z niego miliarder-gadżeciarz w ciemnej zbroi, miliarder w metalowym stroju czy kosmita w pelerynie i z laserami w oczach. Niezależnie, z którego wymiaru pajęczy osobnik pochodzi, zawsze jest kimś zwyczajnym (chłopakiem, dziewczyną czy… prosiakiem), kto znalazł się w niezwyczajnych okolicznościach. Każdy ma traumę związaną z przeszłością, każdy słyszał swoją wersję tekstu o wielkiej odpowiedzialności, każdy kogoś tracił lub w jakimś momencie nie uratował wszystkich. Z każdym z nich jest tak samo łatwo się identyfikować mi, zwyczajnemu widzowi.
Fabuła, mimo pędzącej akcji, jest opowiedziana w sposób spójny i przemyślany. Na każdym etapie wiadomo co się dzieje, kto z kim walczy i jaką ma motywację. Nawet czarny charakter, mimo że zły do szpiku kości, to jednak swoje eksperymenty robi nie po to, aby przejąć władzę nad światem, ale żeby… nie, nie będę zdradzał, napiszę tylko, że ma logiczną motywację i można go w pewnym sensie zrozumieć. To rzadko spotykana sytuacja w tego typu produkcjach. Jeden Thanos wiosny nie (u)czyni(ł).
Wizualnie nowy Spider-Man jest dziełem sztuki. Kilka różnych rodzajów animacji, połączonych ze sobą jak historie różnych pajęczych postaci, to uczta dla oczu i aż strach mrugać, żeby nie przegapić jakiegoś detalu, jakiejś wstawki, zabawnej onomatopei czy interesującej… ramki. “Uniwersum” to najbardziej komiksowy film od czasów Sin City. Niektóre sekwencje to po prostu komiks na ekranie. Z ramkami narratora, dymkami dialogów i statycznymi obrazami. Brzmi może jak niezły bałagan, ale po raz kolejny: każdy element ma tu swoje miejsce, każdy kadr zaplanowano idealnie. Dla samych wrażeń wizualnych warto się przejść do kina.
Na kilka słów zasługuje też humor. Phil Lord (scenariusz napisał razem z Rodneyem Rothmanem) i Christopher Miller (producent) po prostu potrafią robić to dobrze. Najpierw mamy ciekawych bohaterów i interesujący dramat, a dopiero na to nakładana jest warstwa trafionych i dobrze wyważonych żartów. Twórcy genialnej “LEGO:Przygody” zasługują na uznanie i nadal nie mogę odżałować, że pani Kennedy nie pozwoliła dokończyć im “Solo“. To mógł być naprawdę interesujący film. Mniejsza o to, ważne, że dano twórcom “Uniwersum” wolną rękę. Skrzętnie z tego skorzystali, dając nam komedię, na której miałem szansę się wzruszyć, ale przez większość czasu śmiałem się w głos. Przyznam też otwarcie: kilka scen jest dużo, duuuużo mroczniejszych, niż można by się spodziewać. Pasują do historii i dobrze kontrastują z lekkim tonem reszty, ale potrafią zaskoczyć.
Wady? Praktycznie brak. Naprawdę nie wiem, do czego mógłbym się przyczepić. “Spider-Man: Uniwersum” to zdecydowanie najlepsza animacja 2018 roku, ale także najlepsza komedia i najlepszy film na podstawie komiksu. Konkurencja była spora, ale nie mam wątpliwości, że na koniec roku dostaliśmy przysłowiową wisienkę na torcie. Będę bardzo zdziwiony, jeśli produkcja nie zdobędzie Oscara za najlepszy film animowany. Jeśli grają gdzieś w pobliżu – pędźcie do kin – nie wyjdziecie zawiedzeni.