Ten paskudny kapitalizm!
Squid Game, sezon 1
111 milionów użytkowników Netflixa obejrzało przynajmniej jeden odcinek w ciągu pierwszych 28 dni od premiery. Rekord platformy. Wszędzie memy z plastrem miodu i strażnikami w maskach wzorowanych na przyciskach rodem z pada do Playstation. Szaleństwo na punkcie “Squid Game” ogarnęło świat. Nie ustrzegł się go nawet naczelny fsgk.pl. Dael wiercił mi dziurę w brzuchu, bo jak to tak? Cały glob ogląda i komentuje, a u nas ani słowa? No to obejrzałem.
Zanim przejdę do detali, poprzedni akapit i ten, który czytacie, jest bez spojlerów. Nie chcę wam psuć zabawy. W skrócie napiszę więc dla tych, którzy jeszcze nie widzieli. Jeśli nie widzieliście żadnej części “Cube”, nie znacie “Battle royale”, “Igrzysk śmierci” czy “Running mana” albo “Old Boya” – serial może was zainteresować i wciągnąć. Jeśli jednak znacie wymienione tytuły (kilka lub wszystkie) to – moim zdaniem – “Squid game” jest przewidywalne, trywialne, ma banalny przekaz podany jak karma gęsiom tuczonym na foie gras, ale grzechem śmiertelnym jest fakt, że znów – w mojej subiektywnej opinii – serial jest po prostu nudny i źle napisany.
Dalej pojawią się opisy i dość ogólny zarys fabuły, czytacie na własną odpowiedzialność.
Oto mamy wyspę, na której niecałe pięćset osób trafia, żeby grać w gry znane z dzieciństwa. Kulki, przeciąganie liny czy inne “raz, dwa, trzy, Baba Jaga patrzy”. Zwycięzcy przechodzą dalej, przegrani przechodzą na łono Abrahama. Dosłownie. Za każdego denata do puli wpada określona kwota. Ci, którzy przejdą żywi przez 6 rund, podzielą się nagrodą. W każdej chwili można zorganizować demokratyczne głosowanie, jeśli większość opowie się za przerwaniem gry – przerywamy i jedziemy do domu. Oczywiście z kasy nici, a uczestnicy to starannie wyselekcjonowani ludzie znajdujący się w dołku. Długi, które mają z różnych powodów, trzymają ich w życiowej matni. Nie da się ich spłacić, są w stanie zdobyć tyle pieniędzy, żeby nie umrzeć z głodu, ale za mało, żeby żyć godnie.
Po pierwszych odcinkach pytałem znajomych na FB czy warto brnąć dalej, bo byłem zwyczajnie znudzony i rozczarowany. Protagonistą jest Seong Gi-Hun (Jung-Jae Lee), tonący w długach, uzależniony od hazardu, okradający własną matkę i wiszący kasę gangsterom zły ojciec, który córkę kocha, ale nie na tyle mocno, żeby się zmienić. Bohater od pierwszej minuty odpychający, niedający się lubić i budzący negatywne emocje. Potem oczywiście reżyser i scenarzysta, Dong-hyuk Hwang, próbuje wzbudzić naszą sympatię do Gi-Huna, bo przecież serce ma ze złota, w środku jest wrażliwy i czuły, a w długi wpędził go kapitalizm. Upadła fabryka samochodów, w której pracował. Oczywiście z powodu nieudolności czy chciwości właścicieli. Najwyraźniej to było jedyne miejsce pracy w Korei Południowej. Tyle wystarczy, żeby usprawiedliwić chciwość, kradzież i stoczenie się na samo dno. Oczywiście zdaniem Hwanga. Moim – niekoniecznie. Do końca sezonu nie polubiłem Gi-Huna ani trochę.
Reszta postaci to standardowy zestaw w tego typu produkcjach: upadły gangster; uciekinierka z Korei Północnej, która przeżyła piekło, ale na wygnaniu nie jest lepiej; południowokoreański yuppie, który przewalił miliony klientów; emigrant z Pakistanu; dziadek z demencją i guzem w mózgu. Tradycyjnie też zobaczymy tworzenie się klik, gangów, drużyn. Walki w trakcie gry, ale też poza nią. Dzięki temu reżyser uraczy nas takimi banałami jak to, że ludzie są chciwi, bezlitośni i potrafią dla pieniędzy obudzić w sobie najbardziej mroczne lęki.
Na koniec marudzenia zostawiłem sobie najlepsze: antykapitalistyczny wydźwięk produkcji. O rety… Nienawiść reżysera do kapitalizmu jest tu podana z subtelnością niemieckich konstruktorów broni pancernej. Brakowało mi tylko kogoś z patelnią z napisem “kapitalizm jest zły”, kto waliłby mnie raz na każde 10 minut seansu, żebym na pewno zrozumiał te wszystkie “niuanse”. W grę grają ludzie życiowo przegrani, na zakręcie. Gorszy od mordercy i przestępcy jest tylko inwestor giełdowy. Show ogląda garstka bogaczy w złotych maskach wysadzanych klejnotami (a jakże!). Krezusi są obleśni, znudzeni i nawet otoczka rodem z dworu cesarza Nerona to dla nich za mało. Dostało się też religii, ale tylko epizodycznie. Wisienką na torcie jest bezpośrednie skojarzenie z holokaustem: zwłoki graczy “wyeliminowanych” palone są w piecach krematoryjnych. Miałem pretensje swego czasu do “Parasite” za zbyt łopatologiczny przekaz, ale w porównaniu ze “Squid Game”, oscarowa produkcja Joon-ho Bonga to szczyt wysublimowania.
Nie klei się nawet wewnętrzna logika świata przedstawionego. Z jednej strony jesteśmy przekonywani, że gra jest cykliczna i tak doskonale zabezpieczona, że świat nie ma szans się o niej dowiedzieć. Z drugiej oglądamy jak przypadkowy policjant jest w stanie z powodzeniem infiltrować placówkę i wyprowadzać pościg w pole, a kilku strażników dorabia na boku, wycinając organy z martwych uczestników rękoma… jednego z graczy, który jest lekarzem. O tym, że organizatorów w konia robią uliczne cwaniaki, udając zatwardzenie nawet nie wspominam…
Wizualnie serial jest zrobiony po kosztach, ale zaskoczyła mnie oszczędna, ciekawa i oryginalna stylistyka. Stroje graczy jak na zawodach sportowych, uniformy strażników z oznaczeniem rangi w postaci figury geometrycznej – interesujące i estetyczne. Lider – kierownik gry – w szarym płaszczu i z czarną złowrogą maską wypada na tym tle trochę banalnie. Natomiast scenografie są jak z taniego teleturnieju telewizyjnego i doskonale pasują do okoliczności.
Dong-hyuk Hwang miał pomysł na brutalne igrzyska podlane ideologicznym przekazem, ale tak się skupił na tych elementach, że zapomniał dosypać choć trochę oryginalności, zaskakujących zwrotów akcji czy bohaterów, którzy nie byliby skrajnie jednowymiarowi. Zaprawiony widz będzie w stanie wskazać osobę, która za wszystkim stoi najdalej w trzecim z dziewięciu odcinków. Jedyny być może nieoczywisty, a może właśnie oczywisty wniosek wpadł mi do głowy gdy pisałem recenzję. Może ta cała antykapitalistyczna wymowa jest nie tyle w serialu, co w rzeczywistości. Tak naprawdę krwawe igrzyska nie są dla tych kilku bogaczy w maskach, ale dla widzów. Serial nie ma specjalnej wartości rozrywkowej, a już na pewno nie ma artystycznej. Może właśnie o to chodzi? Może rekordowa oglądalność brutalnego serialu to dowód na to, że nam, współczesnym, brakuje emocji związanych z rozlewem krwi? Zostawiam was z tym pytaniem, ale do seansu zachęcam tylko jeśli nie znacie wspomnianych przeze mnie produkcji albo bardzo chcecie zrozumieć falę memów związanych ze “Squid Game”. W innym wypadku – szkoda czasu.