Tom Hardy na ratunek
Venom
Sony chciało od dawna mieć, wzorem Marvela, swój “cinematic universe”. Z “Amazing Spider-Man” nie wyszło, a o remake’u “Ghostbusters” żal nawet wspominać. Jakiś ważniak w japońskim koncernie przejrzał więc do czego jeszcze mają prawa i padło na Venoma. Produkcja ruszyła i po jakimś czasie zaczęły mnożyć się pytania i… problemy. Jak tu zrobić film o klasycznym wrogu Spider-Mana – symbioncie – ale bez samego Spider-Mana, którego wypożyczono Marvelowi? Jaki właściwie będzie ton filmu, skoro pierwszy zwiastun wskazuje na horror ze śladową ilością CGI, a drugi na komedię, totalną rozpierduchę i morze komputerowych efektów? Dlaczego wreszcie największa gwiazda filmu – Tom Hardy – zapytany o najlepsze sceny w filmie odpowiada z rozbrajającą szczerością: “jakieś 40 minut różnych ujęć, które ostatecznie nie znalazły się w filmie”?
Miałem w trakcie seansu deja vu. Ja to już gdzieś widziałem… No tak. “Fantastyczna czwórka” z 2015 roku. Całkiem niezła pierwsza połowa filmu autorstwa Josha Tranka, zapowiadająca coś nowego/ciekawego/innego i druga część, reżyserowana przez studio, będąca kolorową tandetą wołającą o pomstę do nieba. Te same problemy przebijają się przez Venoma. Film sprawia wrażenie jakby robiło go dziesięć osób, z których każda miała inną koncepcję. Mamy tu zlepek tylu gatunków, że w zasadzie ciężko wszystkie wymienić. Thriller, kryminał, horror, komedia, romans, dramat, a w finale typowy film na podstawie komiksu z lat 90-tych ubiegłego wieku. Wszystko wymieszane bez ładu i składu, przez co widz nie ma pojęcia co tak naprawdę ogląda.
Na każdym kroku czuć ile razy i jak diametralnie zmieniano koncepcję. Początek to podręcznikowy wstęp do horroru w typie “Coś”, a potem, po jakichś 20 minutach to już hulaj dusza, piekła nie ma. Znamienne, że końcówka filmu, wzorowana na blockbusterach, wypada najgorzej. Czasami widzimy jak film “psuje się” w ramach pojedynczych scen. Tak jest na przykład podczas sekwencji pościgu za głównym bohaterem, dziennikarzem Eddie Brockiem, która zaczyna się nieźle, ale im więcej się dzieje, im dłużej to trwa, tym staje się coraz bardziej nudna.
Razi też brak przywiązania do detali. Michelle Williams grająca tu Anne, dziewczynę Eddiego, ma tak paskudną perukę, że nie da się patrzeć na nią bez zażenowania. Napisałbym, że to najgorsza peruka w historii kina, ale w tym filmie znajdziecie jeszcze gorszą… Nie napiszę gdzie i na kim, bo nie chcę zdradzić niespodzianki po napisach, ale ten fryz zapamiętacie na długo.
Skoro już wspomniałem o Williams, to muszę dodać, że niewykorzystanie potencjału jednej z najlepszych aktorek młodego pokolenia to zbrodnia. Winię po części studio, które ewidentnie mieszało w tym garnku, ale też samego reżysera, Rubena Fleischera. Reszta aktorów niby wypada w miarę sensownie, ale też ma niewiele do zagrania. Poza tym każdy gra w trochę innym filmie z uwagi na zmiany koncepcji w trakcie kręcenia. Wyjątkiem jest Tom Hardy…
…bo muszę się wam przyznać, że mi się “Venom” podobał. Zanim zostanę obrzucony kamieniami, a tłum z pochodnią i kosą na sztorc stanie u mych drzwi: zrozumiem każdego, kto rzuci oceną od 5 w dół. To ten specyficzny rodzaj filmu, który albo się kupi z całym dobrodziejstwem inwentarza albo wcale. A dla mnie Hardy uratował produkcję. Bez względu na to czy musi grać w scenach, które mają przerażać czy bawić – zawsze daje z siebie 100% i jest doskonały w swojej kreacji. Jego “związek” z symbiontem to majstersztyk. To pełnoprawna komedia w typie “Zabójczej broni”, tyle że Hardy gra jednocześnie Riggsa i Murtaugha, Holmesa i Watsona, Filpa i Flapa, oraz Crocketta i Tabbsa. Chwilami rozmowy dwóch wrogów/nieudaczników/kumpli, połączonych w jednym ciełe, oferują nam szaloną jazdę po bandzie przypominającą trochę “Deadpoola”. Ich “związek” ma sens i całkiem niezłe uzasadnienie. Dodatkowo obaj przechodzą coś w rodzaju metamorfozy w trakcie zmagań z Carltonem Drakiem (Riz Ahmed) – jednowymiarowym czarnym charakterem w typie podstępnego geniusza i przedsiębiorcy a’la Elon Musk. Dodać trzeba, że para naszych bohaterów nie próbuje być zabawna na siłę i do przesady, humor jest oryginalny i niewymuszony. Ja to kupiłem i chwilami bawiłem się wyśmienicie, i to mimo, że tak wiele aspektów filmu zwyczajnie nie zagrało.
Jeśli komuś humor i kreacja Toma Hardy’ego nie spodoba się już na starcie, to seans będzie męczarnią, bo prawie cała reszta filmu jeśli nie razi, to przynajmniej kuleje. Ale ja zawsze przedłożę nawet nieudany eksperyment z oryginalną koncepcją, nad wszystkie bezpieczne i nudne do (pardon my French) porzygu “Ant-many i Osy”. Venom w filmie Sony nie jest Venomem, którego się spodziewacie, nie jest ani trochę Venomem z komiksów, ale jest Venomem, któremu warto dać szansę. Zachęcam mimo krytycznych recenzji do obejrzenia, jest spora szansa na dobrą zabawę. Tylko ostrzegam. To nie jest ani film spójny, ani wierna adaptacja komiksu. Jest eksperymentem, który się nie powiódł, eksplodował, ale niechcący dał życie nowemu bytowi. Takiego Brocka z takim symbiontem chcę w sequelu, tylko niech reżyser skupi się na jednej, konkretnej wizji, Sony niech trzyma się z daleka, a scenarzyści niech jadą po bandzie i wykorzystają potencjał oferowany przez resztę obsady. Wtedy jest szansa na coś naprawdę interesującego.