Kontuzja unieruchomiła mnie na jakiś czas. Okazuje się, że amatorska gra w piłkę to nie przelewki, a i mój numer PESEL wskazuje, że rekonwalescencja szybka nie będzie. Nie ma co jednak narzekać, powoli wracam do siebie i dziś pierwszy dzień mogę chodzić. No to gdzie pójdę jak nie do kina? Ligę Mistrzów musiało wygrać City, więc nie czułem, że coś tracę.

Repertuar obfituje w pozycje, które mam na liście “do obejrzenia”, ale dziś świeża premiera. Nowe Transformersy, bo czemu nie? Proszę o bilet i popcorn, płacę, patrzę na numer sali, miejsce, wbijam na fotel. Reklamy emerytur, telefonów, jakiś zwiastun… o, nawet szybko film puścili. Rio de Janeiro, no dobra, w końcu nie zaczyna się w USA jak zazwyczaj. Tylko co tu się dzieje dalej? Jakiś mafioso, jakiś skarbiec, jakieś góry pieniędzy i… Jason Momoa?

     Sięgam do tylnej kieszeni po bilet, próbuję doczytać w świetle ekranu. No proszę Pani na kasie, ja wiem, że trans-for-mers i fast-ex brzmią podobnie, ale chyba nie aż tak? Mogę zmienić salę z partyzanta albo robić reklamację, tylko, że start seansu ten sam i jak wyjdę to nie obejrzę niczego od początku… Trudno, widziałem wszystkie odsłony Szybkich, tę też zamierzałem, może to zrządzenie losu. Zostaję… i to jest, drogie dzieci, lekcja o tym, że jak się popełni błąd albo znajdzie w błędnym położeniu to warto naprawić, a nie tkwić. Mam za swoje.

     Dziewięć filmów do tej pory, firmowa łysina Vina Diesela, samochody, dziewczyny, rodzina. Od nielegalnych wyścigów i napadów na TIRy z odtwarzaczami DVD, po klimaty Jamesa Bonda, Marvela i latanie autem w kosmosie. Dwadzieścia dwa (!!!) lata “Szybcy i wściekli” są z nami i za każdym razem zapraszają do zabawy. Czasem się udaje (jedynka, 5, 6, 7, moooże 8), a czasem niespecjalnie (2, 3 aka Tokyo Drift, 4 i 9), ale – mimomimo że wiedziałem czego się spodziewać – chyba żadna odsłona tak mnie nie rozczarowała.

     Naszych bohaterów spotykamy podczas – a jakże – grilla w ogródku, gdzie wszyscy się ściskają, przekomarzają i odmieniają słowo “rodzina” przez wszystkie przypadki. Sielanka. Wcześniej jednak mamy na siłę dorzuconą sekwencję z “Fast Five” i dołożonego sztucznie Jasona Momoę aka Dante Reyesa, syna głównego złego z tamtej produkcji. Pomagał gonić Doma i Briana, widział, jak jego ojciec ginie i… już wiadomo co dalej. Musi się zemścić, sprawić by Torreto cierpiał, bla, bla bla, ziew.

     Tu na chwilę zatrzymam festiwal marudzenia. Momoa jako jedyny wie w czym gra, wie jaki to typ filmu i jaka jest jakość scenariusza. Wymyśla więc sobie połączenie, sam nie wiem, Jacka Sparrowa z Jokerem Ledgera? Z domieszką Szalonego Kapelusznika? Willy’ego Wonki? Jest brutalny i niezdarny, bezlitosny i groteskowy, widać, ze aktor bawi się przednio i kompletnie ma w nosie powagę, jakąkolwiek stawkę i nadęte miny. Ogląda się go z prawdziwą przyjemnością i jest to najjaśniejszy i właściwie jedyny znaczący pozytyw “Fast X”. Znalazło by się od biedy jeszcze kilka żartów (niestety, pozostałe żenujące), parę sekund Jasona Stathama, może jakaś jedna scena z wyścigiem i to tyle. Z nowych twarzy pojawia się jeszcze para agentów: w tych rolach Brie Larson i Alan Ritchson, ale są zupełnie nijacy i mógłby te postacie zagrać ktokolwiek.

     Vin Diesel dalej myśli, że jego postać jest śmiertelnie poważnym twardzielem i macho, a sceny kiedy wychodzi gołębie serce i łysy się wzrusza… No nie można tego oglądać na trzeźwo, bo oczy uciekają do wewnątrz czaszki. A tego niestety jest w filmie sporo. Standardowe teksty o rodzinie, poświęceniu, ochranianiu bliskich, nadęcie i patos nie do wytrzymania, a jednocześnie błyskotliwość dwa poziomy niżej niż życiowe aforyzmy Paolo Coelho. Absolutnie każdy element fabularny zagrany na serio jest komiczny w zupełnie niezamierzony sposób. Męczyłem się okrutnie.

     Co tam jednak historia, nikt nie idzie do kina na “Szybkich i wściekłych” (ani na Transformersy) dla fabuły, prawda? Prawda. Tylko jakiś sens to wszystko musi mieć, jakoś się spinać, pokazać widzowi komu kibicować i dlaczego. No więc (nie zaczyna się zdania od “no więc”, pozdrawiam moje polonistki) jeśli scenarzysta chciał, żebym kibicował Dantemu i liczył, ze wymorduje wszystkich i dzięki temu nie będzie części jedenastej – gratuluję – udało się.

     Wracając jednak do głównego wątku: akcja. No jest. Zdarzają się pościgi z policją w tle, jest jakiś nielegalny wyścig i (nie)wielki finał na autostradzie, ale to wszystko już było i było lepsze. Jedyny oryginalny pomysł z sekwencją w Rzymie nadal nie dowozi, bo efekty specjalne momentami porażają fatalną jakością. Zjazd samochodem po Hiszpańskich Schodach będzie mi się śnił po nocach. Jakbym nagle przeniósł się w lata dziewięćdziesiąte. A przecież dynamiczne sekwencje to był znak rozpoznawczy tej serii! Obecne odsłony nawet nie doskakują do poprzeczki zawieszonej przez Toma Cruise’a (w “Top Gun Maverick” czy w serii “niemożliwych misji”), a “Szybcy i wściekli 10” w finale porażają desperacką próbą przebicia poprzednich części. Nie zawsze da się “jeszcze bardziej”, czasem trzeba po prostu “inaczej”, nawet jeśli wyjdzie skromniej.

     Nie będzie niespodzianką jeśli napiszę, że mimo minimalnego wyniku – i tak żałuję, że nie obejrzałem finału Ligi Mistrzów. Poszedłem do kina i przypadkowo obejrzałem film nudny, brzydki i pełen dialogów pisanych przez podnieconych licealistów, którzy dopiero co obejrzeli Rajd Polski i Mission Impossible. Żenada goni żenadę, a nie ma tu niczego, co mogłoby złagodzić efekt, jakichś trafionych żartów czy autoironii (ta jest, ale – znów – niezdarna i żenująca). Momoa świetny, ale to za mało, żeby komukolwiek polecić marnotrawienie takiej ilości cennego czasu. Tymczasem oddalam się ćwiczyć dykcję, może przy kolejnej wizycie się uda. TRANS-FOR-MERS!

Szybcy i wściekli 10 (Fast X)
2/10

Linki

Filmweb, IMDb

Comments

comments