Wziąłem udział w pierwszej wojnie światowej…
1917
Byliście kiedyś na wojnie? Nie? To dobrze. A chcielibyście być? Albo zobaczyć jak to jest, bez narażania zdrowia i życia? Jeśli odpowiedź brzmi: tak, polecam wam seans najnowszego filmu Sama Mendesa “1917”. Najbardziej porażające doświadczenie wojenne od czasów obejrzenia w kinie pierwszych 15 minut “Szeregowca Ryana”.
Pierwsza wojna światowa. Dwaj brytyjscy żołnierze – Schofield i Blake – dostają misję: dotrzeć do pułkownika MacKenziego i dostarczyć rozkaz o anulowaniu ataku na pozycje wroga. Dowódca jest przekonany o rychłym sukcesie, a w rzeczywistości wysyła 1600 żołnierzy prosto w pułapkę. Droga, którą muszą pokonać kurierzy, prowadzi przez pas ziemi niczyjej i (podobno) opuszczone okopy wroga. Żeby nie zabrakło im motywacji, Blake dowiaduje się, że wśród żołnierzy służących pod MacKenzim jest jego starszy brat. Nie ma więc czasu do stracenia, trzeba ruszać…
Roger Deakins zdobył rok temu Oscara za najlepsze zdjęcia (Blade Runner 2049) i najwyraźniej jeden mu nie wystarczył. W “1917” wszedł moim zdaniem na kolejny poziom wizualnej maestrii. Cały film nakręcony jest jako quasi-jedno długie ujęcie. Pamiętacie “Birdmana”? Wiecie więc, o co mniej więcej chodzi. Wiadomo, że nakręcenie w ten sposób dwugodzinnej produkcji nie jest wykonalne, więc czasem można (bardzo mocno się dopatrując) zauważyć gdzie “zlepiono” sceny na drodze montażu, ale osiągnięcie jest i tak iście imponujące.
Najważniejsze jednak jest to, że Deakins z Mendesem nie wybrali tej formy, żeby się popisać i tylko pokazać, że mogą. Prowadzenie kamery w ten sposób daje imersję, jakiej dawno nie widziałem w kinie. Po wybuchach piszczy w uszach, niemal czuć pył i kurz na języku, a człowiek odruchowo wsadza głowę między ramiona, kiedy “idziemy” z chłopakami przez pas ziemi niczyjej. Niektóre kadry wyglądają przepięknie, ale jest to piękno iście upiorne, bo ani przez chwilę twórcy nie dają nam zapomnieć gdzie się znajdujemy i jakim koszmarem jest wojna. Szczególnie ta konkretna, gdzie miliony młodych chłopaków oddały życie za zdobywanie spalonej, pooranej lejami, ozdobionej ciałami ludzi i zwierząt, wreszcie nikomu niepotrzebnej (strategicznie) ziemi.
Dźwięk i muzyka nie ustępują swoją maestrią zdjęciom i stanowią doskonałe uzupełnienie obrazu. Czasem sprytnie dobrany utwór, sugerujący budowane napięcie, wywodzi widza na manowce, bo zamiast kulminacyjnej eksplozji nie dzieje się nic. Zapada cisza. A potem… Trzeba obejrzeć, nie ma rady. Nie napiszę więcej!
Pod kątem rzemiosła i pewnej surowości w przedstawieniu konfliktu zbrojnego “1917” przypomina mi odrobinę “Dunkierkę”. Film Mendesa ma jednak to, czego zabrakło obrazowi Nolana: dwóch bohaterów, których możemy poznać, z którymi wyruszamy w drogę, dzieląc trudy i znoje, czując zmęczenie i ból. Dzięki emocjonalnej kotwicy w postaci Blake’a i Schofielda możemy poczuć coś więcej niż przerażenie widokiem rozrywanych ciał. Przerażenie bowiem tego typu i szok spowodowany innymi koszmarami wojny nie są w stanie zapełnić całego dwugodzinnego seansu. Scenariusz (autorstwa Mendesa i Krysty Wilson-Cairns) sprawnie prowadzi akcję do przodu, a główne postacie poznajemy nie przez nienaturalne dialogi napakowane ekspozycją, a przez wybory, jakich dokonują w trudnych sytuacjach. Kiedy już rozmawiają, brzmią jak dwóch dobrych kumpli w paskudnej sytuacji, a nie jak narratorzy chcący niby pogadać ze sobą, a tak naprawdę opowiedzieć swoją historię widzom. Zasada “nie mów, pokaż” w najlepszy wydaniu.
Nawet najlepszy scenariusz nie dałby rady, gdyby aktorzy nie doskoczyli poziomem gry do wysokiej poprzeczki zawieszonej przez pozostałe elementy. Dean-Charles Chapman Starszy jako szeregowy Blake zagrał rewelacyjnie, ale film na swoich barkach niesie George MacKay w roli starszego szeregowego Schofielda. Gdyby nie fakt, że mamy za sobą mocny rok napakowany świetnymi występami (Adam Driver, Robert Pattinson, czy Joaquin Phoenix) – byłby to mój murowany kandydat do nominacji. W wersji minimum, bo jestem sobie w stanie przypomnieć lata z takim zestawem nominowanych, w którym MacKay byłby faworytem. Nie popisuje się, nie szarżuje, po prostu jest zwykłym chłopakiem rzuconym w okrutny i krwawy konflikt. Próbuje przeżyć i przy okazji nie zwariować.
Problem mam – nie spoilerując – z trzecim aktem. Do pewnego momentu byłem tam. Szedłem, strzelałem, upadałem i podnosiłem się razem z chłopakami. Potem jednak nawarstwia się spora ilość kolejnych dramatycznych scen. Te są albo napakowane przesadnym nadęciem, albo wzięte raczej z amerykańskich filmów wojennych drugiego sortu, gdzie bohater kolejno wychodzi cało z coraz bardziej niemożliwych sytuacji. Mendes chciał na koniec iść w trochę bardziej efektowne i metaforyczne klimaty. Taki zabieg składa realizm w ofierze na ołtarzu widowiska i niesamowicie wyglądających ujęć przypominających bardziej sen niż jawę. Ogląda się świetnie, ale emocje opadają, imersja ucieka. To jest moment, w którym idzie się domyślić, co będzie dalej, a film wpada w pułapkę banalnego finału.
Czytałem już kilka innych opinii i jest szansa, że to moje wrodzone malkontenctwo, i was “1917” kupi od pierwszej do ostatniej sceny. Niezależnie jednak od problemów z trzecim aktem, gorąco polecam seans! Najnowsza produkcja Sama Mendesa trafi do Polski w piątek, 24 stycznia 2020. Film chyba nie ma kolosalnego budżetu na reklamę, a szkoda, żeby tylko z braku kasy przeszedł przez kina niezauważony. Tym bardziej, że to jeden z filmów, których obejrzenie w kinie robi różnicę i nawet na zestawie giga-telewizor plus nieziemski surround może nie robić aż takiego wrażenia.