Zacny przedstawiciel trochę już zapomnianego gatunku
Misja (The Mission)
Za to lubię wyjazdy na narty. Poza oczywistą przyjemnością z szusowania są jeszcze niekończące się dyskusje. Podczas jednej z takowych usłyszałem o filmie Misja (dzięki Kamil, dzięki Ania). Tak, wiem. Jak mogłem wcześniej nie słyszeć? Hańba mi!
Treść filmu zna pewnie każdy, a kto nie zna – nie będę opisywał. Trzeba poznać samemu. Warto. Rzecz dzieje się w osiemnastym wieku, na styku południowoamerykańskich kolonii Hiszpanii i Portugalii. Misje nawracające tubylców na chrześcijaństwo są solą w oku lokalnych urzędników. Za wszelką cenę chcą je przejąć. Tyle wystarczy.
Misja to kino w bardzo starym, klasycznym stylu. Dziś tłucze się blockbustery za 200 mln baksów. Kiedyś robiło się tzw. widowiska historyczne. Wiem, że to jeszcze inna epoka, ale podczas seansu miałem skojarzenia z Ben Hurem czy Spartakusem. Przepiękne, naturalne krajobrazy. Zapierające dech w piersiach ujęcia. Sceny zbiorowe są scenami z faktycznym tłumem ludzi, a nie małą ekipą statystów przemodelowanych i powielonych komputerowo. Rozmach ówczesnej kinematografii czuć przez cały seans. Nie wszystko jednak wytrzymuje próbę czasu. Po niemal trzydziestu latach od premiery są w Misji detale, które niechcący powodują dziś śmiech. Poczynając od teatralnej gry aktorskiej na początku, przez żenujące sceny walki, na efektach specjalnych kończąc.
Warto zacisnąć zęby i obejrzeć mimo tego mankamentu. Fabuła jest przewidywalna (wystarczy odrobinę znać historię z tamtego okresu), ale opowiedziana w bardzo widowiskowy i jednocześnie kameralny sposób. Ot, taki paradoks. Z jednej strony wsiąknąłem w ówczesną rzeczywistość przedstawioną z rozmachem superprodukcji, z drugiej duet De Niro – Irons sprawił, że poczułem się częścią ich małej społeczności. Kawał dobrego kina. Nie dziwi Złota Palma w Cannes. Wypada obejrzeć.