Zaraza! Liczyłem na więcej!
Wiedźmin (Witcher), sezon 1
Chciałem polubić “Wiedźmina” od Netflixa. Dla książek Sapkowskiego zarywałem noce i odsypiałem na lekcjach w liceum. Film z 2001 roku był dla mnie okropnym przeżyciem, bo nie dość, że liczyłem na wysokobudżetową, polską odpowiedź na “Władcę pierścieni”, to jeszcze zabrałem na randkę koleżankę do zniewalającego swoim rozmachem Kinepolis w Poznaniu. Jak wyszło spotkanie, możecie się domyślić. Gry zrobiły furorę (szczególnie trzecia), na czym trochę ucierpiały książki (tak tak!), bo teraz wszyscy myślą, że główny pięcioksiąg i opowiadania pełne są słowiańskiego, przaśnego klimatu. Wreszcie przyszedł Netflix, zatrudnił obiecującą ekipę, aktora z czołówki, wydał trochę kasy i oto jest. Najnowsza inkarnacja ekranowego Geralta. A ja nie wiem co myśleć, dawno nie miałem tak bardzo mieszanych uczuć, jak po obejrzeniu pierwszego sezonu. Niestety, chyba z przewagą tych negatywnych…
Przede wszystkim bardzo mocno czuć tutaj niski budżet. Tzn. na pewno jest wysoki i liczby robią wrażenie, ale to najwyraźniej za mało na tego typu produkcję. Plany, scenografie i dekoracje przypominają momentami turecką superprodukcję “Wspaniałe stulecie”, a czasem schodzą nawet na poziom “Korony królów”. Proza polskiego pisarza była raczej dość ponura. Świat Geralta kojarzy mi się z biedą, wojną, przemocą, tryskającą juchą i fruwającymi kończynami. Żeby oddać sprawiedliwość: takie sceny też są i wyglądają wyśmienicie. Jednak te mające miejsce na przykład na cintryjskim dworze wyglądają… no tanio wyglądają. I jakoś tak… za ładnie? Zbyt czysto? Nie wiem jak to ładnie ubrać w słowa, ale wystarczy postawić obok siebie “Modę na sukces” lub “Lucyfera” i na przykład “Breaking bad” albo “Walking dead”. Pierwsza grupa jest nakręcona w taki sposób, że z każdego kadru bije przesadzona czystość i doskonałość, nierzeczywiste otoczenie, wszystko jest bardzo (z braku lepszego słowa) “glamour”. Przestylizowane i zbyt ładne. “Gra o tron” miała właśnie to coś. Zanim ktoś mi rzuci większym budżetem – nie zgadzam się. Pierwszy sezon miał na tyle niski, że jedyna bitwa odbyła się poza ekranem, a jednak ani przez chwilę gro-o-tronowe wnętrza, stroje i skały nie uderzają sztucznością teatralnych rekwizytów. Nawet w dwóch odcinkach bez wyraźnego powodu bohaterowie przemierzają spore odległości na pieszo. Koński budżet był bardziej hojny nawet w polskiej produkcji!
Henry Cavil moim zdaniem od początku był dobrym wyborem. Rozpoznawalny, z najwyższej półki popularnych aktorów w Hollywood. Może ciut za ładny, ale od czego jest charakteryzacja? I znów: jest różnie. Czasem jego pomruki i miny są świetne i pasują do książkowego, gburowatego stylu Geralta, a czasem… Po pierwsze niepotrzebnie na siłę zaniża ton głosu i wychodzi trochę jakby robił Batmana Christiana Bale’a. Normalny głos Cavila jest w porządku, a ten “mroczny na siłę” brzmi groteskowo. W dodatku odnoszę wrażenie, że aktor męczy się wyduszając z siebie słowa takim głosem. Poza tym w kilku miejscach mamy do czynienia z ewidentnym przeszarżowaniem. Jakby ktoś zza kamery krzyczał: masz być zdziwiony! Nie! Bardziej! Henry, bardziej kurde! Kończy się tak, że Geralt chwilami robi miny, jakby grał w licealnych jasełkach. Ogólnie jednak jest nieźle i jeśli zniknie ta teatralna przesada, a głos znormalnieje – będzie dobrze.
Pozostała część obsady również sprawdza się w swoich rolach. Yennefer (Anya Chalotra), kiedy już zostaje czarodziejką, roztacza wokół siebie (nomen omen) czar i aurę mocy, pewności siebie, ale też nieczystej gry i poczucia władzy. W jej przypadku minusem jest jedynie charakteryzacja przed przemianą. Wiem, że miała być brzydka i zniekształcona, ale… No właśnie. Ludzie odpowiedzialni za jej wygląd albo zrobili za mało, albo za dużo. Yen ma pewne wady, ale zbyt brzydka nie jest. Poza tym, że ma garba i coś w ustach. Ten ostatni element wypada tak groteskowo, że parskałem śmiechem zamiast czuć empatię. Yen wygląda jak chomik, który napakował sobie jedzenie na zapas, ale tylko do jednej torby w żuchwie. Nie sądzę, żeby komiczny efekt był zamierzony.
Fantastycznie prezentuje się Cirilla (Freya Allan), rewelacyjnie Myszowór (Adam Levy; chociaż “Mousesack” brzmi już trochę zbyt… no sami wiecie jak), Jaskier (Joey Batey) jest w końcu przystojny, wesoły i śpiewa fantastyczny kawałek (Toss a coin to your Witcher). Trochę za bardzo przypomina zachowaniem Osła ze “Shreka”, ale da się to zaakceptować.
Jedyne uwagi mam do Calanthe (Jodhi May). Nie podoba mi się wizja Lwicy Cintry będącej rozhisteryzowaną “drama queen” nawet w okresie, gdy Nilfgaard napada na Cintrę. Spodziewałem się więcej wyniosłości i chłodu, a Calanthe raczej rwie szaty, pokrzykuje i ma smutne, przerażone oczy przez większość czasu. Jej spojrzenie budzi we mnie litość i empatię, a nie strach. Spodziewałem się więcej tego, co pokazuje MyAnna Buring jako rektorka Aretuzy, Tissaia de Vries. Kiedy patrzyła na mnie z ekranu, odruchowo chowałem głowę w ramionach i szukałem wymówki, nie wiedząc jeszcze, co zrobiłem źle. Ciekawi mnie też co zrobią z Cahirem (Eamon Farren), bo póki co jest dla mnie trochę zbyt… psychopatyczny? Wygląda jak seryjny morderca z amerykańskich thrillerów.
Z rzeczy, które muszę napisać: nie przeszkadza mi zupełnie to, o czym bez sensu krzyczy hałaśliwa mniejszość internetowa. Czytałem książki wystarczająco wiele razy, żeby wiedzieć, że słowiańskość w Wiedźminie co najwyżej bywa. Nie wadzi mi ani czarny elf, ani czarnoskóra Fringilla Vigo. Natomiast nigdy, drodzy twórcy serialu, nigdy nie wybaczę wam, że Triss nie jest ogniście ruda. Odbieram to jako bluźnierstwo i w tej kwestii nie ma kompromisów. Oddajcie Merigold pocałunek ognia albo się nie bawimy z wami!
Muzyka jest w porządku. Tyle mogę o niej powiedzieć. Ani nie przeszkadza, ani nie wadzi. Kilka razy miło pieści ucho, ale bez większych uniesień. Poza wspomnianym wcześniej kawałkiem, jaki Jaskier śpiewa o Geralcie. Wpada w ucho z miejsca i nucę go pod nosem od trzech dni.
Sapkowskiego nie da się przełożyć 1:1 na scenariusz – to oczywiste, ale nie rozumiem, dlaczego nie można było się pokusić o format: jeden odcinek = jedno opowiadanie. Miło, że elementy z “Ostatniego życzenia” i “Miecza przeznaczenia” pojawiają się tu i ówdzie, ale w niemal wszystkich przypadkach sens tychże opowiadań jest mocno wypaczony. Esencja danej opowieści zupełnie gdzieś znika, a morał nie wybrzmiewa w ogóle. Tak jest w przypadku Renfri, tak jest w przypadku “Krańca świata”. Szkoda, bo to jedne z najlepszych opowiadań. Wolałbym chyba od razu wejść w sagę niż dostawać takie ochłapy. Podobnie w przypadku dialogów. Wielu najlepszych, które do dziś pamiętam, po prostu nie ma. A nadają się idealnie na soczyste wymiany zdań między bohaterami na ekranie. Podobny błąd popełnili scenarzyści polskiej produkcji: założyli, że wiedzą lepiej od Sapkowskiego. Subtelność rozmów w serialu podsunęła mi pomysł na pijacką grę: za każdym razem jak pada słowo “przeznaczenie”, pijemy kolejkę. Najmocniejsze głowy odpadną najdalej przy trzecim odcinku.
Narzekam i narzekam, ale jedno wam napiszę: dawno nie widziałem tak dobrze nakręconych scen walki. W książkowym oryginale roiło się od malowniczych opisów parad, wyprowadzania ciosów, odbijania ostrzy, rozcinania ciała i uników. Na ekranie oddano ten element w sposób zasługujący na oklaski. Krwawy taniec Geralta na rynku w Blaviken czy obrona Jeża w sali tronowej – tego się nie da opisać, to trzeba obejrzeć. Dynamiczne, piękne, płynne, a jednocześnie nie jest przesadnie efekciarskie. Wiedźmin nie walczy z każdym po parę minut, tylko wchodzi w grupę przeciwników jak ciepły nóż w masło. Trup ściele się gęsto, kończyny fruwają, a my jako widzowie w każdym momencie widzimy kto i kogo bije. Bez wariującej kamery i chaotycznego montażu.
Oczekiwałem dużo więcej i póki co jestem trochę zawiedziony. Są świetne elementy i naprawdę dobre sceny, ale do ideału brakuje sporo. Mam nadzieję, że kolejne sezony będą poprawiać to, co nie działa. Mniejsza teatralność, bardziej realistyczne wnętrza i dekoracje. Więcej z książek, mniej własnej inwencji, bo ta na razie raczej ciągnie w dół niż wzbogaca. Jestem jednak umiarkowanym optymistą i obym się nie mylił. Wiele seriali zaczynało średnio, a po czasie wchodziło na naprawdę wysokie C. Tego życzę “Wiedźminowi” Netflixa i trzymam kciuki. Na pewno obejrzę jeszcze przynajmniej jeden raz. Jeśli natomiast oczekujesz po “Wiedźminie” miksu “Conana” i serialu “Herkules” z lat 90., istnieje szansa, że będziesz zachwycona/y już teraz.
PS Jak na produkcję na podstawie twórczości polskiego autora pojawia się tak zwany “polski akcent”, na szczęście bez polskiego akcentu 😉 Maciej Musiał gra jednego z rycerzy czegoś na kształt Cintryjskiej Gwardii Królewskiej. Jak na naszego rodaka brzmi dobrze i nie mówi wschodnioeuropejską angielszczyzną znaną głównie z Bondów i innych filmów akcji, gdzie głównym przeciwnikiem jest Rosjanin, Polak czy inny Ukrainiec. Jedyny zarzut mam taki, że Maciej momentami gra “za bardzo”, nawet jak stoi z boku i słucha dialogu innych, jego mina krzyczy “patrzcie, jaki jestem poważny i ważny, patrzcie, jak ja GRAM!”. Trochę sobie dworuję, ale tak to wygląda. Chociaż jak pisałem: brzmi i wygląda dobrze, więc polski akcent zdecydowanie na plus.