Zwyciężyć znaczy przeżyć
Everest
Kiedy spada samolot i giną ludzie czuję się z tym źle. Tragedia, lecieli na wakacje, do pracy. Albo wracali. Kiedy jednak słyszę o czyjejś śmierci podczas wchodzenia na K2 czy inne Lhotse mam mieszane uczucia. Nadal szkoda człowieka, jasne, ale pakowanie się w miejsca, gdzie człowiek nie może egzystować to już głupota czy jeszcze odwaga? Szczególnie kiedy tylko część grupy to doświadczeni himalaiści, a część to po prostu ludzie, którzy zapłacili za wprowadzenie ich na Czomolungmę.
Na to pytanie próbuje odpowiedzieć reżyser filmu – Baltasar Kormákur. Everest to relacja z próby zdobycia najwyższego szczytu na planecie w maju 1996 roku. Znam dość dobrze szczegóły tego co się stało więc tam gdzie historia mogła dodatkowo mnie zaskoczyć – nie zaskoczyła. Nie ma to jednak znaczenia, bo produkcje oceniam bardzo wysoko.
Bałem się taniego, amerykańskiego efekciarstwa. Scen spadania, łapania w ostatniej chwili za rękę, balansowania na krawędzi, dramatycznych i przerysowanych scen. Nic z tych rzeczy. Ludzie po prostu próbują wejść na górę, a natura wszelkimi sposobami nie chce im na to pozwolić. Nikt tu nie gloryfikuje odwagi, nikt tu nie krytykuje tych co schodzą nie wracając po innych. Ewidentnie widać, że powyżej ósmego tysiąca każdy jest przede wszystkim sam.
Film warto zobaczyć w kinie. Widoki powodują natychmiastowy opad szczęki. Fenomenalne zdjęcia gór, szczytów, lodowych szczelin i zielonych dolin poniżej granicy wiecznego lodu. Spektakularnie to wszystko wygląda, wielkie brawa dla twórców za pokazanie całego tego piękna. Aktorzy dali radę. Jason Clarke i Jake Gyllenhaal wypadli świetnie, ale wszystkich pobił Josh Brolin. Ostatnio w każdej roli bryluje. Tutaj gra roszczeniowego, trochę “redneckowatego” teksańczyka, który wcale nie jest takim kozakiem, na jakiego pozuje.
Doceniam Everest za brak patosu, za brak efekciarstwa i za to, że poczułem się jakbym tam z nimi marzł. Nie byłem w Himalajach, nie wiem na ile realistycznie oddano te wszystkie sceny, ale uwierzyłbym, gdyby ktoś mi powiedział, że tak to wygląda na serio. Nie zabijają dramatyczne upadki tylko prozaiczne zimno. Siadasz i umierasz. Na górze liczą się sekundy i minuty, nie ma opierdzielania się, natura nie wybacza. Nie ma miejsca na “jeszcze tylko trochę”, “dam radę dłużej niż ci się wydaje” i takie tam. Nie stosujesz się do planu, nie przestrzegasz procedur, giniesz. Wygraną nie jest już nawet dotarcie na szczyt. Wygraną jest powrót w jednym (żywym) kawałku.
Jeszcze raz – wielkie brawa za brak ubarwiania i kombinowania. Baltasar Kormákur nakręcił film o tym jak ludzie idą na górę i trzymał mnie na krawędzi fotela kinowego przez niemal dwie godziny. Polecam, mimo, że po seansie nadal nie rozumiem po kiego grzyba ci ludzie narażają się w ten sposób.
P.S. Tytuł wpisu to jednocześnie tytuł bardzo fajnej książki Aleksandra Lwowa, którą serdecznie polecam.